Artykuły

Nie uciec wcale

"Szklana menażeria" w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Bywają sztuki teatralne, których oficjalny, fasadowy artyzm nic nie znaczy wobec podskórnych jego ułomności. Są tam, gdzieś na dnie, z tyłu. I trzymają palec na ustach. Ciche ułomności, podskórne nędze, piwniczne fiaska, felery mieszkające w oficynie, nieudolności skrywane w komórce na dalekim zapleczu kamienicy. Taki jest błysk "Śmierci komiwojażera" Arthura Millera. Błysk matowy. Taka jest psychologiczna gierka w "Kto się boi Virginii Woolf?" Edwarda Franklina Albeego. Gra doszczętnie zgranymi kartami. Taki jest smutek "Zabawy jak nigdy" Williama Saroyana. Smutek cokolwiek garbaty.

O tych i o paru jeszcze innych gwiazdach niegdysiejszego dramaturgicznego boomu amerykańskiego to samo można rzec. Ich niewątpliwej wirtuozerii dialogów - czegoś nie staje. Jakiś nieprzyjemny ból tkwi w tych mistrzowskich wymianach zdań. Wszyscy oni dużo, bardzo dużo wzięli z Antoniego Czechowa. I dobrze! Tylko że gdzieś po drodze to ich pisanie fatalnej duchoty publicystyczno-społecznej nabrało. W myśli snuje się jakiś platfus. Dobremu smakowi znienacka garb wyskoczył. Styl, niczym ząb, próchnicy nabiera. Słowem - coś jakby przedwczorajszy wiór salcesonu w szczerbie po dawno gdzieś przepadłej "dwójce". Sterczy tam i za cholerę wydłubać się go nie da...

Owszem, o tej dramaturgii męczącej piszę tak, jakby to był nieudany człowiek albo jakieś zmarnowane życie, albo kawałek uczucia felernego, co było niczym rzut kulą w płot. Zresztą, czy te jakości nie chadzają aby zawsze razem? Chadzają. Całkiem jak w "Szklanej menażerii" Tennessee Williamsa. Tu pachnie trupem. Tu żałość wszelkimi szparami wyłazi. Tu ściany bólem są wytapetowane. Tu wszystko wolno stygnie i wystygnąć nie może. Jest tak, jakby śmierć zapomniała o tej ludzkiej norze na zapleczu świetlistej metropolii St. Louis.

Ułomna Laura (Anna Rokita) odkleja się od świata, zstępuje w siebie, cichnie, we własną nieobecność się zmienia. Dla niej jest dobrze i jasno tylko wtedy, gdy palcami muska swoje zwierzątka ze szkła. Jej brat Tom (Wojciech Leonowicz) nawet tego nie ma. On nie ma nic. On ma tylko marzenie o dniu, w którym ucieknie z nory, opuści tę kleistą duchotę i nigdy już się za siebie nie odwróci. A matka, ta wiecznie gadająca Amanda (Agnieszka Mandat)? Właśnie to - ma tę żałosną wiarę, że maniakalnym, papuzim skrzekiem można odsunąć zewsząd podczołgujące się ciemności. Gdy pojawi się Jim (Marcin Sianko), kolega Toma, Amanda okrasi włosy kuriozalnymi piórami i szczęście zaklinać będzie magicznymi słowami: kawaler, partia dla Laury, wreszcie, wreszcie, wreszcie! Recz jasna - nie. Skrzekiem nie da się odsunąć ciemności. Jim nie zostanie. Jim odejdzie. Tutaj mogą zostać tylko oni. I zostają. Trzeba pióra do szafy schować. Do następnego razu, kiedy to wszystko znów tak samo się skończy...

Doprawdy, można umrzeć z nudów nad tym kolosalnym krwistym befsztykiem litości, co go Williams upichcił w dwóch aktach. Ściślej mówiąc, do wieczoru, kiedy to na nowej scenie teatru Bagatela zobaczyłem "Szklaną menażerię" wyreżyserowaną przez Dariusza Starczewskiego - tak umierałem. Umierałem - i już przestałem. Rzecz dziwna się stała. Starczewski, pokornie i bezszelestnie idąc za duchem i literą opowieści, badając każdy szczegół, obwąchując każde zdanie, sprawdzając każdą ciszę - z tego, com powyżej nazwał fiaskiem, felerem, garbem, platfusem, próchnicą, niedostatecznością i szczerbą po "dwójce", uczynił swoiste piękno. Piękno nędzy. I gdzieś przepadły wszelkie społeczno-publicystyczne, jeśli kto woli humanitarne, nachalności.

U Starczewskiego, w tej norze na zapleczu świetlistego St. Louis, już nie chodzi ani o czasy kryzysu, ani o biedę, ani o bezrobocie, ani o St. Louis, ani o Amerykę, ani o żaden inny konkret. Tu chodzi tylko o trwanie, potworne, gołe, niemożliwe do złagodzenia trwanie trzech ludzkich paprochów. Tu chodzi o kłopotliwy cud smrodu czyjegoś bólu bylejakiego, o cud anonimowego życia nieudanego. I może jeszcze o coś. O coś małego i dziś raczej w pogardzie. Po prostu o dzielność trwania.

Nie, Starczewski nie zmienił Williamsa w Czechowa. To jest niemożliwe. Za to udało mu się zamrozić krwisty befsztyk dwuaktowej litości. Starczewski nie szlocha nad potwornym losem "bitych i poniżanych". Starczewski tylko opowiada czystym głosem teatralnym. Szkliście kruchą Laurę, morderczo bezradną Amandę i coraz intensywniej marzącego Toma - przeprowadza do punktu, w którym człowiek rzecz fundamentalną sobie uzmysławia: przecież oni nigdy stąd nie wyjdą! Matka jeszcze sto albo tysiąc razy pióra wdzieje. Ułomna milion razy szkło menażerii wypoleruje. Brat nie przestanie roić. Bo w tej norze mieszka wieczność. I nawet jak już się bratu uda uciec - będzie tak, jakby tkwił wciąż tam, na tamtym balkonie. Będzie wspominał. Sztuka Williamsa jest właśnie jego wspomnieniem. Tom ucieknie, ale nie znajdzie sił, by nie odwracać głowy za siebie. A przecież to w sumie tyle, co nie uciec wcale.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji