Artykuły

Teatr et pop

"HollyDay" w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku - Kulturze.

"HollyDay" w Studio to dziwne przedstawienie. Niezborne, rozlazłe, skoncentrowane na banale i pustce. Trudno je określić, tak jak niełatwo zdefiniować nasze, za przeproszeniem, postmodernistyczne czasy.

Rozumiem tych, których najnowszy spektakl Michała Siegoczyńskiego wręcz odrzuca. Bo sytuacja wygląda tak. Scenę warszawskiego Teatru Studio poszerzono kosztem kilku rzędów widowni. Proscenium zamyka więc rząd pomarańczowych kanap, po lewej kuchenne szafki i zlew, po prawej barowy podłużny stolik, wysokie krzesła. Z tyłu światła wielkiego miasta, palmy - Ameryka jako tło dla perypetii bohaterów. Tło nieruchome, właściwie tylko dekoracja. Z początku może dziwić, po co skromnej inscenizacji na pięcioro aktorów taka przestrzeń rodem z nowoczesnego grand theatre. W dodatku "HollyDay" Siegoczyńskiego manifestacyjnie wyrzeka się wszystkiego, co efektowna Reżyserowi nie w głowie popędzanie akcji. Raz po raz zdarzają się sekwencje, kiedy na scenie gada się tylko, w dodatku półprywatnie, albo co gorsza, nie robi niczego mądrego. Wtedy wydaje się, że czas stoi w miejscu. Albo inaczej: że reżyser zastosował zabieg znany ze spektakli Krystiana Lupy. Czas akcji zrównał z rzeczywistym. I dał wszystkim codziennym czynnościom i niewiele znaczącym słowom wybrzmieć do cna, do ostatniej kropli. Te krople w sumie składają się na naszą egzystencję. Ze słynnej powieści Trumana Capote'a "Śniadanie u Tiffany'ego" jest tylko zarys fabuły i główna bohaterka, współczesna Alicja w krainie grzechu. U Siegoczyńskiego nazywa się po prostu Holly, nie Holly Golitghly, i grają Magdalena Boczarska. Jest ładną, choć celowo nieco pospolitą blondynką o ufnym, może nawet naiwnym spojrzeniu. Do sąsiada (Piotr Wawer) przyjdzie w bluzce i w majtkach, za chwilę u niego zamieszka. Potem pozwoli, by miasto ją wessało w siebie i dyktowało kolejne kroki. Zachowa nadzieję, choć życie coraz bardziej daje jej w kość. Mimo

że jej zasady trudno by nazwać zakonnymi, nie złamie ich, nie zeszmaci się. Pozostanie sobą.

W sztuce Siegoczyńskiego Holly może być taka, bo odbija się w Ricie (świetna, przerysowana rola Ewy Błaszczyk). Rita, niegdysiejsza seksbomba w blond peruce, z pozoru ma wszystko, jest królową życia. To jednak tylko maska, można zmyć ją razem z obfitym makijażem. Rita przegrała bowiem życie, w Holly widzi siebie sprzed lat i do siebie sprzed lat tęskni. Tymczasem życie przepływa, między palcami... I o tym jest to dziwne, w sumie nieprzyjazne przedstawienie Siegoczyńskiego. Młody reżyser, autor świetnej "Taśmy" w Konsekwentnym i "Ellinga" w Nowym na Pradze, zaryzykował, proponując spektakl - sumę dotychczasowych doświadczeń. Dokładnie wiedział, po co gubić bohaterów w wielkiej przestrzeni i rozrzedzać słowa nicością. Jeśli chcieliście nowego teatru pokolenia next lub jak to inaczej zwał, to właśnie go macie. W "HollyDay" można się przejrzeć, choć obraz będzie zniekształcony. W tle słychać George'a Michaela i inne pop-piosenki. Spektakl, ze wspaniałą kulminacją w postaci "Love Will Tears Apart" Joy Dwision, staje się właśnie teatralnym ucieleśnieniem popu. Płynie niby bez celu, by ukazać nieokreśloność naszego czasu. Chwyta się tandetnych błyskotek, by za chwilę rozbić je z trzaskiem o podłogę, bo już się znudziły. Wyrzuca z siebie słowa bez znaczenia, by je ośmieszyć, a sensu szukać w milczeniu. Oto teatr naszych czasów. Dokładnie taki, na jaki zasłużyliśmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji