Artykuły

Interpretacje. Dzień piąty

Śmierć jest tutaj po prostu brakiem, w ciągu godziny ze sceny znikają kolejne osoby, robi się coraz bardziej pusto - o spektaklu "Pakujemy manatki. Komedia na osiem pogrzebów" w reż. Iwony Kempy z Teatru im. Horzycy w Toruniu prezentowanym podczas Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach pisze Anna Wróblowska z Nowej Siły Krytycznej.

"Pakujemy manatki" Hanocha Levina w reżyserii Iwony Kempy to przewrotna komedia na osiem pogrzebów. Komedia, która każe pamiętać o śmierci na co dzień, a nie tylko między kolejnymi pogrzebami.

W czarnej pustej przestrzeni scenograf Tomasz Polasik ustawił tylko kilkanaście krzeseł, usytuowanych pod ścianami. W tej swoistej poczekalni postaci będą nieustannie czekać. Jedni na szczęście, inni już tylko na śmierć. Bo przecież zaczynamy umierać już w dniu narodzin. Ale chociaż świadomość nieubłaganego końca towarzyszy nam przez całe życie, wciąż kurczowo trzymamy się dążenia do szczęścia.

Choć przedstawienie Kempy nieustannie krąży wokół śmierci, ta ani razu nie dokonuje się ona na scenie. Z grona postaci po prostu raz po raz ktoś znika, następnie na scenę wjeżdża katafalk z ciałem w białym prześcieradle. Śmierć jest tutaj po prostu brakiem - w ciągu godziny ze sceny znikają kolejne osoby, na scenie robi się coraz bardziej pusto. Aż do momentu kiedy zostanie na niej jedna osoba - również oczekująca na przyjście śmierci. Ta śmierć, której tak się obawiamy w "Pakujemy manatki" bardzo często jest wyzwoleniem. Wyzwoleniem z cierpień, jakich dostarcza nam nasze ciało i otaczający świat. Zmarli odwiedzający żywych w snach, dopiero teraz są szczęśliwi. I choć zapraszają swych bliskich na niebiański spacer z lodami, ci ostatni wciąż wolą walczyć o szczęście na ziemi.

Sztuka Levina nie tylko przypomina o śmierci, ale również oswaja z nią. Robi to w sposób przewrotny, bo przez bardzo czarny, a nawet groteskowy humor. Tutaj nie ma świętości - śmiejemy się z wszystkiego i wszystkich. Z mówcy pogrzebowego, który uwodzi wdowy chowające mężów, z kobiety, która pragnie tylko się wyrzygać, z prostytutki, która w wymierającej społeczności niedługo nie będzie mogła zarobić na chleb. Właściwie każda postać jest śmieszna, a mimo to nasz śmiech jest raczej serdeczny. Nie potrafimy wyśmiewać się z nich, po prostu śmiejemy się razem z nimi nad groteskowością życia.

Przedstawienie nie miałoby takiej siły, gdyby nie zespół toruńskiego Teatru im. Horzycy. Tu każdy stworzył ciekawą, barwną rolę, choćby była tylko epizodem. Ulubienicą widza staje się jednak Bobba Wandy Ślęzak. To babcia nieustannie oddawana przez syna do sanatorium lub domu opieki i nieustannie z tych placówek uciekająca. Choć stoi już właściwie na krawędzi życia, ciągle do czegoś dąży. Niezwykle przejmujące jest jej ostatnie wejście, kiedy już tylko czołga się do swego celu. Rozsądek podpowiada nam, że Bobba już więcej nie wyjdzie na scenę, a mimo to nadal jest w nas jakaś irracjonalna nadzieja, że jeszcze jeden raz jej się uda. Bo już taka nasza natura, że "życia nigdy dosyć".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji