***
Cały świat starych opowieści, ludowych wierzeń w duchy i duszki, przedziwne wyprawy żeglarskie, poezja rozkwitających miłością serc, igraszki naiwnych prostaczków i wesołych opojów, królewskie dumy i cierpienia, przygody książęce, chytre podstępy, dworskie zdrady - oto aparat starego, lecz nigdy nie starzejącego się teatru, którego teksty z rozkoszą czytamy i jesteśmy szczęśliwi, gdy się nam zdarzy ujrzeć je w dobrej, udanej formie scenicznej.
"Tempest"... zamykamy przeczytaną książką z miłym zadowoleniem, jakbyśmy się nasycili wonią jakichś egzotycznych kwiatów. Przed oczami snuje się jeszcze wizja błądzących w tłumach zwodniczych zaklęć cieni - rozbitków, cały okolony oceanem światek zaczarowanej samotnej wysepki... może piękniejszy w księdze niż na scenie.
Słuchamy i patrzymy: dawna świetna klasa aktorska Adwentowicza, dziś skrępowany narzuconą mu hieratyczną pozą roli, zastępca autora, kiedyś pełen temperamentu duch ożywczy, Ariel polskiej sceny. Piękna, wzorowa dykcja, skąpy gest, w sumie klasyczny, artystyczny monument w sztuce.
Zdobiący swym firmowym nazwiskiem afisz p. Węgrzyn (Alonso), nie objawił zainteresowania rolą, traktując ją raczej marginesowo. Miranda, to nie Miranda... to nieporozumienie, inna byłaby u Williama! Słyszymy tamtej głos o śpiewnej nucie, uczonej od leśnych ptaków, widzimy jej uroczą postać, oczy - gwiazdy patrzące z dziecinnym zachwytem na nagle ujrzany ideał. A ten obiekt p. Woźniak (Ferdynand) miły w sylwecie może jeszcze być niezbyt stylowym kochankiem.
Kaliban p. Pietraszkiewicz to naprawdę dodatnia pozycja widowiska i w plastyce figury i w wyrazie słowa. Obaj niecni książęta mogli uchodzić za książęta tylko w oczach dzikich tubylców. Z dwóch nierozłącznych wesołków p. Łapiński grał swą rutyną, w stylu nieszekspirowskim jednak, ale bawił. Bez wyników zmagał się ze swoją rolą nijaki Trinkulo. Arielowi brakowało osobistej nuty i leśnego zapachu - był tylko posłańcem!
Logiczna, konsekwentna rytmika widowiska jest zasługą reżyserii, chociaż w całości za rozwlekła i przeciągła, inscenizacja podała bardzo inteligentnie przejrzystość scen, rozpinając przed spuszczeniem kurtyny nad akcją tęczę humanizmu.
Za to dekoracja miała poważne minusy. Stałe podium - maszt umieszczony na drugim planie (nazwany przez widzów deską do prasowania) choć spełniał swój cel i znaczenie w sytuacjach, nadawał jednak martwotę scenie. Kolor czekoladowy, użyty na ujęcie ramowe sceny, zawsze będzie przykrą dla oka plamą (stąd też przeważnie nie używa się w teatrze brązowych kotar!) - ramy te, tu zastosowane właściwie nic nie mówiły. Prospekt horyzontu zastępowała ogromna mapa, owszem stylowa w charakterze XVII wieku, ale stanowiąca twardą płaszczyznę, wciąż martwą, przez fatalne zbyt ostre naświetlenie jeszcze przykrzejszą.
Chatka Prospera (a może pastora-misjonarza?) korespondowała z bunkrem Kalibana. Uboga roślinność wyspy zapewne skłoniła rozbitków do szybkiego opuszczenia jej.
Doskonałe, pyszne kostiumy elżbietańskiej epoki podkreślały swym nieskazitelnym wyglądem, nierealistyczną teatralność dworskiej uroczystości z epoki współczesnej autorowi. Ale mino uwiadomienia nas o zmagazynowaniu przez Prospera różnych zasobów charakterystycznych mu usłużnie z ojczyzny przez Gonzala, milej byłoby ujrzeć Mirandę w bardziej rusałczanym stroju, niż wymuskaną londyńską dworkę i bardziej byłoby
usprawiedliwione nagłe rozkochanie się Ferdynanda w niezwykłym, leśnym zjawisku, niż w znanym mu już typie miejskiej wyfiokowanej elegantki.
Potworki leśne, pomysłowo zdjęte z obrazków Boscha, ukazałaby się niestety w niekorzystnym, za ostrym naświetleniu. Światła i operowanie nimi robiły poważną szkodę sztuce.
Muzyka piękna w stylu i poetyczna, chwilami przydługo użyta, uzupełniała czyste, w sumie bardzo estetyczne widowisko. Balecik spiął zgrabną klamrą trio zaangażowanych czarnoksięską mocą czerni - bogini na zakończenie sztuki.
A jednak lekkość konstrukcji dekoracji była sympatyczna po hamletowskich ciężarach praplastyki, wymyślanych chyba przez wroga maszynistów!