Artykuły

Interpretacje. Dzień czwarty

"Teremin" to najlepszy przykład upadku rangi Interpretacji. Z teatrem polskim nie jest aż tak źle, żeby nie znaleźć lepszego spektaklu na konkurs oceniający reżyserię - o spektaklu "Teremin" w reż. Artura Tyszkiewicza z Teatru Współczesnego w Warszawie na X Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach pisze Anna Wróblowska z Nowej Siły Krytycznej.

"Teremin" Teatru Współczesnego z Warszawy w reżyserii Artura Tyszkiewicza to najlepszy przykład upadku rangi "Interpretacji". Bo kiedy na festiwal reżyserski zaprasza się przedstawienie grane na pograniczu farsy i operetki, można przypuszczać, że gdzieś popełniono błąd. I nie przekona mnie, powtarzany niczym mantra, pogląd Kazimierza Kutza o agonii teatru repertuarowego w Polsce. Z teatrem polskim nie jest aż tak źle, żeby nie znaleźć lepszego spektaklu.

Mając w pamięci "Iwonę, księżniczkę Burgunda" z Teatru im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, którą Tyszkiewicz przywiózł w zeszłym roku, nie można uwierzyć, że ten sam reżyser "popełnił" także "Teremina". Z pewnością duży wkład w położenie tego spektaklu mieli aktorzy Współczesnego: źle obsadzeni i kiepsko grający.

Teksty Zelenki to sceniczne samograje. Oprawione dużą porcją surrealistycznego humoru, mogą sprawiać wrażenie komedii, lecz najczęściej śmiech im towarzyszący jest śmiechem przez łzy. Spod komicznych sytuacji wyziera ponury obraz świata, w którym każdy ma swoją skazę, swoje zwyczajne szaleństwo. Sztuki Zelenki cechuje także znakomite wyczucie praw rządzących sceną, dlatego tak trudno jest je zepsuć. Zespołowi Współczesnego prawie się to udało - spektakl można znieść tylko ze względu na świetny tekst. Wszystko inne woła o pomstę do nieba.

Tytułowy bohater Lew Siergiejewicz Teremin to postać prawdziwa, prekursor muzyki elektronicznej, konstruktor tereminvoksu, urządzenia będącego jednocześnie instrumentem muzycznym, alarmem i podsłuchem. Leon Charewicz odtwarzający tę postać ogranicza swoją grę do zdziwienia wyrażanego nieustannym podnoszeniem sztucznych brwi. Dopiero w ostatniej rozmowie ze swoim impresario i przyjacielem Goldbergiem (Krzysztof Kowalewski), zamiast brwi pojawia się człowiek. Człowiek, którego całe życie było dziełem radzieckich służb specjalnych i który nagle zostaje sam, nie wiedząc co uczynić ze sobą i swoim życiem. Schillinger Janusza Michałowskiego to bezbarwna postać kompozytora wiecznie zarzucającego swoją sztuczną siwą grzywę. Panie w tym spektaklu są tylko ozdobą dla starszych mężczyzn oraz wieszakami na sukienki. Jedynie Monika Krzywkowska jako Katarzyna Teremin, żona, którą naukowcowi wybrało GRU próbuje pokazać dramat kobiety, której mąż nie kochał nawet przez moment. Kobiety, która chciałaby, aby mąż ją przynajmniej znienawidził, lecz Teremin miłością obdarzyć może jedynie swoje sztuczne brwi. Spośród wszystkich występujących wyłącznie Sławomir Orzechowski jako Hoffman, zapijaczony detektyw, podszywający się pod scenarzystę z Hollywood, ratuje choć cząstkę honoru tego przedstawienia i Teatru Współczesnego.

W "Tereminie" rozczarowuje także oprawa sceniczna: przyciężka i zbyt dosłowna scenografia Jana Polivki, która przytłacza scenę ciężkimi draperiami z czerwonego materiału i ścianami upstrzonymi czymś na wzór kafelków. Najważniejsze są tu wszelkiego rodzaju drzwi i wejścia, bowiem w tym spektaklu nieustannie ktoś wchodzi i wychodzi. Groteskowe peruki, sztuczne brwi i wąsy, warkocz Katarzyny (w końcu przyjechała z Rosji, więc bez warkocza ani rusz) i Murzynka z pomarańczową twarzą - ostatecznie pieczętują klęskę.

Widz wychodzi z przedstawienia śmiertelnie znudzony, w stanie łączącym zdziwienie i zniesmaczenie. Po przedstawieniu nie pozostaje w pamięci żaden ślad. W końcu sztuczne brwi dawno już opadły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji