Artykuły

Tęsknię za światem szlachetnych wartości

- Znam aktorki, które czują, że żyją, tylko gdy grają. Moje życie to przede wszystkim życie. Plus praca - mówi MAGDALENA ZAWADZKA, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

Dźwięczny głos i niewyczerpana energia. Kobiecość i urok przejawiający się nawet w sposobie trzymania filiżanki. Jedna z nielicznych aktorek, która od lat wśród widzów wzbudza powszechną i niekłamaną sympatię. - Mój przewodni motyw życia? Pasja. Ciągle wierzę, że mam dużo przed sobą. Dla mnie nie liczy się przeszłość, bo już nie można jej zmienić. Ani przyszłość, bo nie jesteśmy w stanie przewidzieć następnej sekundy. Liczy się teraźniejszość. Wielki sukces? To spełnianie marzeń, o których nie śmiałam nawet marzyć - mówi. Pogodziła się już z faktem, że dla większości widzów pozostanie przede wszystkim żywiołową Baśką z "Pana Wołodyjowskiego" w reżyserii Jerzego Hoffmana, choć wcześniej i później wcielała się w inne bohaterki. W sumie ponad 150 ról filmowch, teatralnych i telewizyjnych. Tak naprawdę nie przepada za wywiadami, bo uważa - zwłaszcza po lekturze "Nieśmiertelności" Milana Kundery - że ten, kto pyta, ma władzę nad tym, kto odpowiada. Grzeczność jednak nie pozwala jej odmówić.

Prawda tylko w domu

Pochodzi z domu, w którym panowała zasada wierności własnym przekonaniom. Podczas okupacji cała jej rodzina działała w AK. Ojciec walczył w powstaniu warszawskim, potem służył u generała Andersa. Wyjazd na Ziemie Odzyskane, do Szczecina - zanim znów mogli wrócić do ukochanej Warszawy - był dla jej rodziców przymusowy. - Z taką biografią i poglądami tata nie miał szans na normalne życie i pracę w stolicy. W Szczecinie spędziłam 11 lat dzieciństwa - opowiada aktorka. - Moje wychowanie szło dwutorowo. W szkole uczyłam się piosenek o Stalinie, w domu prawdziwej historii Polski. Wiedziałam, że muszę kryć się ze swoją wiedzą, ale też nie było to trudne: z natury nie jestem wylewna. Mogę długo rozprawiać o pogodzie, ani słowem nie tykając spraw, na których temat zobligowana jestem milczeć - podkreśla. Rodzice byli ludźmi wykształconymi, znającymi języki. Mama skończyła wydział rolny SGGW, tata politechnikę. Zajmował się handlem morskim. Był maklerem. - Oboje pochodzili z zamożnych rodzin, lecz wojna zniszczyła wszystko. Tylko wartości moralne i poglądy na powojenną rzeczywistość zostały niezmienne. Ciężko pracowali, ale i tak żyliśmy skromnie. W największych kłopotach ratowało ich poczucie humoru. O sekretarzu partii mówili: sekretyn. Od partyjnych kolegów ojciec przynosił takie smaczki, jak cytaty z owego sekretyna: "Towarzysze, tylko bez oklasek" - aktorka jeszcze dziś nie może powstrzymać uśmiechu.

Życiowy dekalog

Rodzice przywiązywali wielką wagę do życia kulturalnego. Od małego słuchała radia, chodziła do teatru dla dzieci, jako 7-latka także do kółka baletowego i na zajęcia akrobatyczne. - Ruch jest mi niezbędny do życia. Wolę przejechać się rowerem czy przejść, niż podjechać autem. Pływać, niż leżeć plackiem na plaży. Wychowana została w duchu wartości, które dziś, jak stwierdza z nieskrywanym oburzeniem, stały się niemodne, śmieszne. - Honor, lojalność, uczciwość, wierność w przyjaźni i miłości, kindersztuba - wylicza. - Dziś uważa się to za atrybuty słabeuszy, życiowych niedorajdów. Do rangi inteligencji urosło cwaniactwo. Dawniej nawet z zawiścią ludzie bardziej się kryli. Teraz panuje moda na otwartość. "Jestem, jaki jestem, mogę cię skrzywdzić, lżyć. Mam do tego prawo, bo mamy demokrację!" To taki niby dowód wolności obywatelskiej. Denerwuje mnie promowanie amatorszczyzny, nobilitacja ekshibicjonizmu do rangi sztuki. Autorytety i fachowcy znaczą tyle, co nic. Z wiekiem uświadamiam sobie, jakim luksusem jest życie w świecie stałych pojęć - uśmiecha się. - Uważam, że postawa, jakiej ode mnie wymagano w domu, to jest właśnie patriotyzm. Nie krzyki i bieganie ze sztandarami. Od dziecka też słyszałam: nie składaj obietnic, których nie dotrzymasz. I moje słowo znaczy więcej niż podpis. Jeden z felietonów w wydanej w 1999 r. autobiografii "Kij w mrowisko", w którym m.in. rozprawia się z grzechami współczesności, kończy z właściwą sobie swadą: "Trzeba wytrzeźwieć, porządnie się umyć, spojrzeć na bliźnich życzliwym okiem, i to będzie nasz największy krok ku cywilizowanemu światu".

Wolności!

Od dziecka nie lubiła zbiorowości: kolonii, świetlic, przynależności do organizacji. Jakiejkolwiek ingerencji w jej osobność. Po dwóch obozach harcerskich miała pewność, że także życie na rozkaz nie jest dla niej. Nakazy i zakazy budziły bunt, ukrywany pod maską posłuszeństwa. - Gdy miałam 14 lat, poprzez ogólnowarszawskie eliminacje trafiłam do Telewizyjnego Studia Poetyckiego. Chciałam wziąć udział w przedsięwzięciu, które daje oddech, wykracza poza codzienną rutynę - wspomina. To wtedy zapadła decyzja: aktorstwo. Pamięta, jak w 1969 r., już jako członek oficjalnej delegacji, pojechała do Moskwy z filmem "Pan Wołodyjowski". Mieszkała w hotelu "Rossija". Etażne, czyli kierowniczki piętra, pukały do pokoju, jeśli ktoś się zasiedział dłużej, niż przewidywał korytarzowy kodeks moralny. A na ulicach pluły na nią stare moskwianki, zgorszone blondynką w mini Na przeciwnym biegunie leżał Londyn, gdzie wyjechała rok później na stypendium. Na ulicach królowali wtedy hipisi, wolność, radość życia. Czuła się częścią tego nieskrępowanego świata. Do dziś jest bardzo wyczulona na przejawy ingerowania w wolność osobistą. Niedawno załatwiała sprawę w banku. Stała w kolejce i jakiś reporter bez jej zgody sfilmował wypełniony druk, który trzymała w dłoni. Innym razem wolała wyjść z laboratorium, niż poddać się inwigilacji rejestratorki, która nie bacząc na tłum pod okienkiem, każdego głośno wypytywała o powody wykonania badania.

Gustaw

Kiedyś powiedziała: "Teraz dopiero widzę, ile niepotrzebnych konfliktów zaoszczędził mi los, dając za męża po prostu mężczyznę. Lubię męskie słabości, do których prawdziwy mężczyzna potrafi się przyznać, i lubię tę chłopięcą naiwność, trwająca czasem do starości". Swojego przyszłego męża, Gustawa Holoubka, poznała tuż po maturze, gdy jako 17-latka debiutowała epizodyczną rolą w filmie (umowę podpisywała za nią mama). To było "Spotkanie w Bajce", w reżyserii Jana Rybkowskiego. - Pewnego razu grający w tym filmie Andrzej Łapicki i właśnie Gustaw Holoubek zaproponowali mi kawę. Pełna przestróg, jak to niecnie prowadzą się filmowcy, kategorycznie odmówiłam - wspomina. - I robiąc nerwowe w tył zwrot, weszłam w szklane drzwi, wybijając głową szybę! Z mistrzem Holoubkiem spotykała się towarzysko i w telewizji. - Ale nie widziałam wtedy powodu, aby zainteresować się nim jako mężczyzną - wzrusza ramionami. - Byłam młodą dziewczyną, początkującą aktorką, a on dojrzałym człowiekiem, wielkim artystą. W wieku moich rodziców. No i oboje byliśmy już zajęci. Między nami tak naprawdę była przepaść.

Krzak z wiatrem

Po raz kolejny spotkali się w 1969 r. jako aktorzy Teatru Dramatycznego. Trwały próby do "Życie jest snem" Calderona, w reżyserii Ludwika René. Wtedy "się odkryli". - Gustaw okazał się człowiekiem inteligentnym, uroczym, dowcipnym - mówi. Ale gdy kiedyś po próbie chciał ją odprowadzić i spytał grzecznie: "W którą stronę pani idzie?", odpowiedziała butnie: "W inną niż pan". - Nie było tak, że z miejsca zachwycił mnie fakt, iż mistrz Holoubek zwrócił na mnie uwagę. On musiał o mnie zabiegać. Ba! Walczyć. I tym właśnie mnie zdobył - wspomina. - Może dlatego tak trudno jest mi zrozumieć, czemu niektóre kobiety narzucają się mężczyznom Ślub w Zakopanem 35 lat temu był cichy. - Wspólne życie zaczynaliśmy od zera. Każde z nas z poprzedniego związku wyszło z jedną walizką. No, może ja miałam trochę lepiej, wyjechałam swoim samochodem. Nigdy nie ograniczali swojej wolności. Także w pracy, w stołecznym Teatrze Ateneum, gdzie ona od 1992 r. jest aktorką (obecnie występuje w "Chwilach słabości", spektaklu przygotowanym z okazji 40-lecia jej pracy artystycznej, oraz w "Małych zbrodniach małżeńskich"). On jest dyrektorem artystycznym. - W naturalny sposób zachowujemy dystans, nie wtrącamy się w swoje sprawy zawodowe. O nepotyzmie nie ma mowy. Ponieważ to reżyserzy decydują, czy chcą ze mną pracować, a publiczność, czy chce mnie oglądać. Są do siebie podobni. I sporo ich różni. - Mąż ma do wielu rzeczy dystans. Uważa, że nie można ani za bardzo się zamartwiać, ani ekscytować. Ja przejmuję się i bardziej zapalam. Jestem szybka, ruchliwa. On nie lubi pośpiechu. Woli posiedzieć przy stoliku kawiarnianym przy kawie i ciastku w towarzystwie przyjaciół - na twarz aktorki wypływa czuły uśmiech. - Pod Warszawą mamy mały letni domek. Sama tam jeżdżę, bo Gustaw woli życie miejskie. Ja przyrodę. Zwykłam o nas mawiać: on to człowiek krzak, ja - wiatr - mówi. To widać zwłaszcza po pasji poznawania świata i podróżach. - Znam aktorki, które czują, że żyją, tylko gdy grają. Moje życie to przede wszystkim życie. Plus praca. Nie rozumie aktorów, których popularność uwiera. - Mnie niemal na każdym kroku spotyka choć drobna serdeczność. To utwierdza mnie w przekonaniu, że moja praca ma sens - mówi. Bywa też zabawnie. Kiedyś z mężem odwiedziła przebywającego w szpitalu pisarza Tadeusza Konwickiego. Pielęgniarka zapowiedziała gości: "Pani Magda Zawadzka i pan Zawadzki!". Innym razem, gdy taksówkarz stwierdził, że jest podobna do aktorki Magdy Zawadzkiej, przyznała: "Bo to ja". "Chciałaby pani!" - mruknął. Przed laty nagrała płyty z dziecięcą klasyką. "Piotruś Pan", "Alicja w krainie czarów", "Calineczka". Ludzie, którzy wychowali się na tych płytach, do dziś poznają ją po głosie. Raz na ulicy podeszła do niej kobieta z niecodziennym wyznaniem: "Pani Magdo, zaczynam pani nienawidzić! Moje dzieci słuchają pani płyt, a ja z nimi. Od rana do wieczora!".

Jan, syn Gustawa

- Gdy Jasiek miał 14 lat, kupiliśmy z mężem kamerę. W tej samej sekundzie przestaliśmy ją mieć - mówi o swym, dziś już dorosłym, synu, operatorze filmowym. - Wychowywaliśmy go tak, by od małego czuł, że jest człowiekiem. Nie stosowaliśmy żadnych metod, staraliśmy się tylko dawać dobry przykład. W naturalny sposób towarzyszył naszemu życiu. Mógł o wszystkim z nami rozmawiać. Tematów tabu, włącznie z erotycznymi, nie było. Teraz, gdy prowadzi już odrębne, samodzielne życie, mogę mu pomagać, ale nie wtrącam się - kręci głową. - I nie rozumiem matek przywiązujących dzieci do siebie, przeszkadzając im w dorosłości. Ale gdy syn był mały, nigdy nie zostawał bez opieki. Aktorka pamiętała własny strach - jako dziecko często zostawała w domu sama, bo zapracowanych rodziców nie było stać na niańkę. - Nie wymagałam od niego dzielności. Chciałam jedynie, by czuł się bezpiecznie. Gdy nie było wyjścia, szedł ze mną do teatru i bawił się w garderobie. Raz garderobiana zabrała go na widownię. Podczas sceny, w której grałam Cezonię duszoną przez swego męża Kaligulę - w tej roli Piotr Fronczewski - Jasio (przyzwyczajony, że w teatrach lalkowych dzieci biorą żywy udział w przedstawieniu) wykrzyknął: "Nie duś mamy!".

Nie jestem pępkiem świata

- Jeśli coś mnie ominęło, czegoś nie dostałam, to tak widocznie miało być - stwierdza z szerokim uśmiechem. - Wierzę w dobry los. On mi wytycza drogę. Ja niczego nie żałuję - mówi. Za swą główną cechę uważa niegasnący optymizm. W pamięci zachowuje tylko to, co dobre. - Moim zdaniem w relacjach międzyludzkich najskuteczniejszy jest angielski styl zachowania. Niezawracanie głowy innym. Zabija mnie ludzkie narzekanie, bezradne czekanie na cudzą pomoc. Wyznaję zasadę: najpierw poradź sobie sama - podkreśla z mocą. - Tak niewiele osób w nas wierzy, więc chociaż sami w siebie uwierzmy! Nawet będąc w zaawansowanej ciąży, nie oczekiwałam dla siebie szczególnych względów. Pamiętam, gdy wysiadł mi na ulicy Książęcej maluch, a jechałam pod górkę. Po prostu wysiadłam i zabrałam się do pchania. Natychmiast z chodnika rzucili się do pomocy przerażeni przechodnie. Ale i tak sądzę, że najlepiej mają te paniusie, które są "takie male i bezradne". Zawsze koło nich skaczą panowie. Ja nie potrafiłabym tak! - wzdycha. - Mnie to śmieszy. Kiedyś znajoma aktorki dostała na imieniny piękne bmw. - Zamiast ucieszyć się, wszczęła awanturę. Bo nie ten kolor! Przypominam sobie tę historyjkę i myślę: Biedna X. Jej pewnie żal jest mnie, bo nie mam tego, co ona. A ja już wiem, że nie wszystko mi się należy, nie wszystko muszę mieć. Życie nauczyło mnie pokory. Ani ja sama, ani to, co robię, nie jest najważniejsze na świecie. Do szczęścia chyba naprawdę nie potrzebuję wiele. I tak najistotniejsze w życiu są zdrowie i miłość. Reszta będzie lub nie. To zależy od nas i łutu szczęścia. Nauczyłam się też, że o pewne rzeczy można zawalczyć, ale jeśli są tego warte i leżą w granicach możliwości. Nie należy bić się o coś za wszelką cenę. Można tym kogoś skrzywdzić. Albo stracić twarz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji