Artykuły

Autoironiczne przedstawienie Krystiana Lupy

"Na szczytach panuje cisza" w reż. Krystiana Lupy z Teatru Dramatycznego w Warszawie na XIV Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Po "Kalkwerku", "Rodzeństwie" i "Wymazywaniu" Krystian Lupa czwarty raz sięgnął po tekst Thomasa Bernharda. Wprowadził na scenę "Na szczytach panuje cisza" - zaskakujące odniesienie do "Kalkwerku", a także poprzedniego spektaklu Lupy - "Niedokończonego utworu na aktora".

Tym razem bohaterem zdarzeń nie jest twórczy geniusz, a wypalony kabotyn. Moritz Meister (wspaniały Władysław Kowalski) ukończył właśnie dzieło życia - tetralogię. Żyje tym, zachwyca się sobą. Podobnie jak jego żona (niezastąpiona w autoironii Maja Komorowska), jest przekonany o własnej wielkości, bezrefleksyjnie powtarza komunały, od słuchania których zbiera się na mdłości. Małżonkowie wierzą w bóstwo intelektualne, jakie niewątpliwie nawiedziło ich pewnego razu i zostało. On jest wielki, bo napisał dzieło, ona, bo dla niego poświęciła karierę pianistki (na pewno byłaby genialnym muzykiem) i wie to samo, co on, z tą różnicą, że sama nie zdecydowała się dzieła napisać.

Jak lepiej przyjrzeć się własnej wielkości niż w oczach drugiego człowieka? Do domu Meisterów, ofiarowanego im przez wdzięczne społeczeństwo, przybywa doktorantka, która stopień naukowy zdobędzie pisząc o dwóch z ponad 400 rozdziałów dzieła. Zadaje pytania na poziomie pseudoprzeintelektualizowanej idiotki i... otrzymuje odpowiedzi, jak najbardziej serio, na identycznym poziomie. Jest jeszcze dziennikarz, pragnący przeprowadzić wywiad z mistrzem. Nikt z obecnych nie przejmuje się, że cytowane raz po raz fragmenty dzieła to nic innego, jak zlepek znanych teorii Kirkegaarda, Novalisa czy kogokolwiek innego, zamienionych w wywody niejakiego Stiglitza - persony będacej bohaterem tetralogii, przez którą wyraża się autor, prywatnie na każdym kroku powołujący się na fikcyjnego bohatera, jakby to był geniusz epoki. No bo przecież jest - Stiglitz to przecież porte parole Meistera.

Balon nadyma się coraz bardziej, tymczasem nad całością zaczyna dominować niezrozumiałość. A niezrozumiałość - za Novalisem - jest jedynie skutkiem nierozumu, który szuka tego, co ma, a więc nie mógłby znaleźć nic ponadto. W takiej sytuacji zjawia się u Meisterów Wydawca (Piotr Skiba). Jest nonszalancki, ale pod pozorami obojętności skrywa pochlebstwa. A może odwrotnie? Na ile lekceważy Meistera i jego dzieło? Na ile Skiba, jako najbardziej Lupi aktor, naigrywa się z reżysera? Jemu wolno, a przecież "kawałek" Lupy jest w Meisterze. Czy Lupa nie kpi z siebie i tych, kładących się przed nim plackiem i wołających: Mistrzu!

Ależ naturalnie. Autoironii w tym koncercie kabotyństwa pomieszanego z delikatnością nie brakuje, a jej erupcją są finałowe słowa Wydawcy. Oto po lekturze fragmentu tetralogii, nieznośnie pustego, Wydawca mówi: "No i mamy arcydzieło". No tak.

Ewa Pilawska, kierująca Festiwalem Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, sprowadziła do Łodzi czwarty spektakl Krystiana Lupy, czym dała dowód na szacunek dla talentu artysty i na sympatię doń i przywiązanie. Mam nadzieję, że za rok doprowadzi do pokazania w Łodzi najnowszej realizacji tego artysty - "Factory 2" - spektaklu pokazywanego w Krakowie dwa razy, ale wciąż pozostającego przed oficjalną premierą. Przedstawienie o Andym Warholu trwa osiem godzin. Wnętrza hal TV Toya z pewnością ponownie udzielą gościny. "Na szczytach panuje cisza" oglądało się tu niemal świetnie, bo jednak zawodziła akustyka. Ale za rok może być już tylko lepiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji