Artykuły

Kilka kopert i nic więcej

Przez dwie godziny pozostajemy na tym samym poziomie interpretacyjnym - o spektaklu "Metoda Grönholm" w reż. Ireneusza Janiszewskiego w Teatrze Nowym w Łodzi pisze Marta Olejniczak z Nowej Siły Krytycznej.

Duża handlowa firma i jedna z jej sal konferencyjnych. Czysta, sterylna, niepozorna. Do środka wchodzi para mężczyzn. Z przebiegu ich rozmowy dowiadujemy się, że przyszli na rozmowę kwalifikacyjną i ubiegają się o kierownicze stanowisko. To Ferran Auge ( Marek Lipski) i Enric Font (Łukasz Pruchniewicz). Po chwili dołącza do nich dwójka młodych ludzi, Marce Degas (Bogusława Jantos) i Carles Bueno (Paweł Audykowski). Oni również starają się o nową, dobrze płatną pracę.

Kurtuazyjną konwersację przerywa niepokojący hałas dobiegający z szyldu wentylacyjnego. Ktoś wrzucił do niego stoper i kopertę, której zawartość oznajmia treść pierwszego zadania. Wśród zgromadzonych znajduje się psycholog z działu personalnego. Grupa ma dziesięć minut na jego odnalezienie i wskazanie. Ten, kto opuści pomieszczenie, zostaje wykluczony z dalszego postępowania rekrutacyjnego. Pracę otrzyma tylko jedna osoba.

Od tego momentu jesteśmy świadkami długich dialogów, odkrywających ludzką obłudę, spryt, zawziętość i głupotę, która wciągnie na głowy postaci ironiczne czapki, co wypadły ze ściany i pozwoli na odgrywanie wskazanych ról. Co jakiś czas pojawi się kolejna koperta z następnym absurdalnym poleceniem.

Wszystko w ramach tytułowej, rekrutacyjnej metody Grönholm. Kim jednak okażą się zawodnicy? Jaka jest ich tożsamość? Jak daleko mogą się posunąć, aby osiągnąć cel? Czy pozostanie w sali po telefonie, oznajmującym śmierć matki, jest szczytem wyrachowania, czy tylko początkiem skomplikowanej gry? Kto kogo oszukuje?

Te pytania wydaje się stawiać przed nami reżyser spektaklu, Ireneusz Janiszewski. I to one, jak sądzę, skłoniły go do sięgnięcia po tekst Jordiego Galcerána, którego realizacja w Madrycie okazała się ogromnym sukcesem. Pozostaje tylko "gdybać" i stawiać w domyśle pytania, bo spektakl odpowiedzi nie przynosi.

Przez dwie godziny pozostajemy na tym samym poziomie interpretacyjnym. Dramat z założenia prezentuje ograniczoną przestrzeń. Mikrokosmosem scenicznym jest jedno pomieszczenie. Oglądamy je niczym w filmie, w którym widz "przycupnął" po drugiej stronie okna wielkomiejskiego wieżowca. Stoper nie zadzwoni, oznajmiając koniec czasu zadania, bo nikt o zabawie z czasem w tym spektaklu nie pomyślał. Całość to symfonia siadania i wstawania.

Dlatego też na marne zostają posłane wysiłki aktorów, którzy chwilami bawią gorzką refleksją. Dzielnie wcielają się w kolejne role. Mamią wizją oschłej kobiety, rozterkami zagubionego mężczyzny. Dajemy się zwieść ich słowom. Szybko wpadamy w monotonny rytm spektaklu. A świadomość cicho szepce do ucha, że im mniej aktorów na scenie, tym bliżej nie tyle rozwiązania intrygi, czy rozwikłania zagadki, ale końca spektaklu, który ciągnie się w nieskończoność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji