Mała opera chińska
Andrzej Molik: "Córka króla smoków", której premiera odbędzie się dziś w Teatrze im. H.Ch. Andersena, to setne przedstawienie wyreżyserowane przez Pana. Jakie było pierwsze?
Włodzimierz Fełenczak, reżyser, dyrektor Teatru Andersena: Zadebiutowałem w 1972 r. również baśnią sięgającą do chińskiej tradycji "Tygrys tańczy dla Szu-Hin" Anny Świerszczyńskiej. Premiera odbyła się w Teatrze Starej Pani w Pradze, a wkrótce także w Białymstoku i spektakl odniósł sukces. Mieć sukces to dobra rzecz, ale utrzymać się przez wiele lat jako reżyser, to inna sprawa.
Musi mieć Pan sentyment do kultury Kraju Środka. Co Pana w niej pociąga?
Chiny to 30 wieków literatury. Tam było wszystko - teatr masek, lalek, gestu, opera pekińska i inne formy teatru. Pomyślałem, że warto wrócić do tego bogactwa. Wziąłem opowiadanie fantastyczne Li Czchao-Weja, powstałe pomiędzy VII a IX wiekiem. Najbardziej podziałały na mnie dwie historie. W jednej bawolarz zobaczy! nago niebiankę, ona zostawiła mu szatę z piór i raz w roku mógł ją odwiedzać.
A druga historia?
Ludzie, których zwano studentami, szli wtedy zdobywać naukę i zdawać w stolicy egzaminy cesarskie. Młody Liu ich nie zdał i wracając do domu spotkał brudną dziewczynę, pasącą baranki. Okazało się, że jest niebianką, córką króla smoków, którą wygnano z nieba, gdy się poskarżyła na swego okrutnego męża.
Jaką formę teatralną przyjmuje ta historia?
Starałem się na tyle, na ile można, zrobić małą operę chińską. Aktorzy muszą śpiewać, tańczyć, bo w Chinach teatr zaczyna się od emocji. Na naszej scenie mamy teatr cieni, a także żywy plan aktorski i lalki. Scenografię przygotował Jarosław Koziara. Muzykę skomponował znany z "Olbrzymów" Tomasz Łuc. To była trudna praca, bo muzyka chińska jest dość jednostajna, a nie chcieliśmy wersji popowej.
Premiera "Córki króla smoków" odbędzie się w niedzielę, o godz. 18, w Teatrze Andersena w Lublinie.