Artykuły

Gra we władzę

"Maria Stuart" w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku - dodatku Kultura.

Nie ma w tym przedstawieniu romantycznej legendy o dobrej królowej padającej ofiarą złej siostry. "Maria Stuart" w Teatrze Horzycy w Toruniu obywa się bez ciepła czy empatii. Radykalnie skrócony tekst, zimna scenografia. Do kosza poszedł koloryt epoki elżbietańskiego renesansu

I nie ma w przedstawieniu Grzegorza Wiśniewskiego dobrej i czułej Marii Stuart. Maria Kierzkowska gra kobietę, która wszystkie swoje siły musi zmobilizować dla obrony swoich praw i walczy o nie bez względu na koszty i upokorzenia. To nie jest Maria przekazana przez legendę i dramat Schillera oraz późniejszych romantyków. Mogłaby być godną partnerką Elżbiety (Jolanta Teska), bo ta wbrew legendzie i tradycji pod pozorem beznamiętności jest od toruńskiej Marii wyraźnie słabsza psychicznie. Uwięziona szkocka królowa mimo prób zdobycia samodzielności to tylko pionek na dworskiej planszy wiecznej gry we władzę. Wiśniewski wyeliminował wszystkie postaci "uczłowieczające" ten świat. To nawet nie jest "Maria Stuart" Fryderyka Schillera, lecz przedstawienie według tego dramatu. Uproszczenie? Bynajmniej. Inscenizacja rozgrywa się w przestrzeni ograniczonej lustrami, w których przygląda się publiczność, wokół stołu, który nie łączy ludzi, lecz ich od siebie odseparowuje. To może być miejsce konferencji, ale także brutalnego, odklejonego od uczuć seksu. Bo w tym świecie nie ma miejsca na sentymenty.

Wiśniewski tak radykalnie odchodząc od tradycji inscenizatorskiej (przyznajmy to szczerze: dawno zarzuconej, bo się tego dramatu po prostu od dawna nie wystawia), pokazał coś na kształt tykającego beznamiętnie zegarka. A może raczej odsłonił werk maszyny polityki - maszyny do mielenia ludzkich charakterów i istnień. Toruńska "Maria Stuart" tak dalece odbiegająca od powszechnego wyobrażenia tej preromantycznej tragedii jest w gruncie rzeczy przedstawieniem głęboko szekspirowskim. Dwie świetne sceny dwóch królowych: Maria Kierzkowska jako Maria Stuart, tuż przed egzekucją rozpadająca się wewnętrznie, z trudem panująca nad sobą, wgryzająca się łapczywie w czerwone jabłko trzymane przez cały czas w torebce. Jest tak, jakby jedzenie jeszcze trzymało ją przy życiu, miało odwlec to, co nieuchronne. I popisowa scena Jolanty Teski - Elżbiety rozdartej wewnętrznie, spychającej na młodego Davisona ciężar stracenia Marii. Półsłówka rzucane z udawaną beztroską, łapczywe zapijanie strachu szampanem wprost z butelki. Wreszcie histeryczny krzyk - niby żądanie samotności, a w gruncie rzeczy bezradne wołanie o pomoc.

Znów znakomity jest Sławomir Maciejewski jako Leicester zagrany wbrew tradycji ukazującej go jako chwiejnego człowieka godnego jedynie pogardy, gotowego szmacie się przed każdym silniejszym od siebie. Leicester Maciejewskiego to wytrawny gracz, cynik o twarzy jak kamienna maska. Ta maska spada tylko raz. Leicester przerażony fiaskiem swoich kalkulacji kurczy się w sobie, na tej nieruchomej dotąd twarzy pojawia się fizyczne niemal cierpienie. Dla skomplementowania obsady toruńskiej "Marii Stuart" trzeba by przepisać cały afisz, dość więc powiedzieć, że w tym teatrze znów powstało przedstawienie dające miarę zawodowości, i co najważniejsze poważnego traktowania widza. Co widz zrozumie? Wielu wyjdzie z teatru, mówiąc: "to o tym, co wkoło nas". Może z wyjątkiem polityków. Jeden z nich, o znanej twarzy, zasiadł na widowni. Do końca przedstawienia zachował ten sam kamienny wyraz twarzy. Że co? Że niby to nie było o nim i jego kolegach?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji