Artykuły

Na ścieżce

223. Krakowski Salon Poezji. Piątą księgę "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza - "Kłótnię" - czytał Jerzy Radziwiłowicz. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Skąd to basowe buczenie, ta tylko pozornie ospała intonacja, ta myląca niby nieporadność dykcji? Wschodnie ścieżki reinkarnacji bywają zaskakująco bliskie. By poczuć, jak dusza z ciała w ciało przełazi i gada starym głosem, nie trzeba wędrować na koniec świata, wystarczy nasza Grodzka, nasza Floriańska, nasza Sławkowska. Bądź jak wczoraj - nasz plac św. Ducha. Oto w złotym foyer Teatru Słowackiego duch niedźwiedzia, co padł w czwartej księdze "Pana Tadeusza" - na Salonie Poezji znienacka zamruczał w gardle Jerzego Radziwiłowicza, czytającego księgę piątą, "Kłótnię".

Pewnie wybaczył, że go księgę wcześniej ubili, i przylazł opowiedzieć dalsze losy stygnącego plemienia i pośmiertne dzieje swego futra. Tak, to musiał być niedźwiedź. Od pierwszej frazy: "Wojski, chlubnie skończywszy łowy, wraca z boru,/ A Telimena w głębi samotnego dworu/ Zaczyna polowanie", aż do finału księgi, do słów portretujących Gerwazego, ostatniego Klucznika Horeszków, usypiającego pod stertami militarnych swych rojeń - w głosie Radziwiłowicza buczała wielkoduszna niedźwiedzia wyrozumiałość dla przygód Tadeusza, Telimeny, Zosi, Gerwazego, Wojskiego, Hrabiego, Sędziego, Protazego i całej reszty młodych jeszcze, lub dawno już stetryczałych, ale zawsze dzieci, gdzieś na końcu świata bawiących się w szlachecką dumę.

Czytał, jakby się olbrzymią łapą czule bawił z myszami. Potężny, ale nie głodny, z ciepłym dystansem, zawsze cechującym wszechmocnych olbrzymów bądź bogów, głosem, co zdawał się nie mieć kresów swej skali - ze słów wieszcza raz jeszcze lepił ongiś napisane światy. Niezdolny do czynienia krzywdy, lecz zdolny do spokojnej szczerości, Radziwiłowicz lekko dotykał całej uroczej prowincjonalności, całej tanim harlequinem zalatującej romansowości, całej przepysznej tandety i ujmującej lichoty resztek tego grajdołu w środku borów litewskich. Dotykał i z "garbów" tych robił teatr.

Gotowość do pieniactwa, ośli upór w chuchaniu na tradycję, wierność własnej pamiętliwości, iście karnawałowa porywczość, skłonność do pensjonarskich zalotów, no i klasyczna, wręcz rytualna polska smykałka do błyskawicznego wszczynania fundamentalnych mordobić o byle co - nic z tego miodu wrodzonej naszej drugorzędności mentalnej nie umknęło niedźwiedziowi. Nawet ten u Mickiewicza zawrotny drobiazg, kiedy przy wieczerzy Tadeusz z kłopotliwym niesmakiem zauważa na licu Telimeny amatorsko pudrem zapaćkaną dzianinę zmarszczek i przykry błysk łoju pod wargą już nieodwracalnie wczorajszą. Ta lektura wybornie pieściła szczegóły.

Nade wszystko zaś - Radziwiłowicz, bodaj jako pierwszy, przynajmniej w takim stopniu jako pierwszy spośród mistrzów, którzy dotychczas księgi poematu odczytywali, wyszedł poza bycie tylko opowiadaczem, z grubsza jednym timbrem relacjonującym czas przeszły dokonany. Pozwolił, by ci, których w "Kłótni" Mickiewicz dopuścił do cudownego pyskowania - mieli swe głosy niepowtarzalne. Znów zatem reinkarnacja? Kolejne piętro metempsychozy? Chyba tak.

Basowy mruk niedźwiedzia wskakiwał naraz na pułap falsetu kastrata - i oto słyszeliśmy perory Protazego. Kiedy ciemne, powolne intonacje obracały się w zniewieściały tenorek podstarzałej gwiazdy operetki - wiadomo było, że to Hrabiemu puściły jedwabne nerwy. Gdy zaś pod ciemnymi, powolnymi intonacjami Radziwiłowicza otwierała się czeluść i bas jego stawał się dnem wszystkich basów Ziemi - kuliliśmy się, bo kiedy ryczy Gerwazy, dębową ławą młynka nad głową kręcąc lekko tak, jakby to nie dębowa ława, jeno kijek był, wtedy rzeczywiście lepiej zmienić się w mysz. I tak ze wszystkimi cudownie pyskującymi. Radziwiłowicz na timbre swój wdziewał brzmieniowe maski - bohaterowie "Kłótni" przybywali i nabierali swoistości, zyskiwali - każdy własną małość. Przez chwilę byli prawie widzialni.

Tak, małość, kruchość planktonu. W trzynastozgłoskowcu "Pana Tadeusza" Radziwiłowicz usłyszał bowiem nie tylko arcydzielność poetycką Mickiewicza, całe to oceaniczne falowanie intonacji, rytmów, nastrojów, lecz nade wszystko dosłuchał się odwiecznej przaśności, pełnej dziwnego blasku i niepodrabialnej urody wymierającego prymitywu. Była to zawrotna lektura - czytanie na ścieżce człapiących duchów. A gdy w ostatnich dwóch wersach ciężka od militarnych marzeń głowa Gerwazego spadła Gerwazemu na pierś - głosy Soplicowa ucichły na amen. Poszły szukać innych wcieleń w innych gardłach. I idą. Z przodu - niedźwiedź. Za nim - plankton.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji