Artykuły

Mamy Kordiana

PO "DZIADACH" w tym samym sezonie teatralnym "Kordian", wielka odpowiedź Słowackiego na mickiewiczowski dramat, odpo­wiedź, zawierająca w sobie szyderską analizę przyczyn upadku nie­dawnego powstania listopadowego i satyrę na wodzów.

Wielki dramat, w którym znalazła wyraz rodząca się idea Polski - ofiary poświęcającej się za inne na­rody. Wielki dramat osnuty wokół bohatera, który, jak przystało na romantyka, umie cierpieć, ale nie potrafi działać.

Olbrzymie trudności wyrastają przed teatrem, który wystawia dzisiaj "Kordiana". Bo trzeba tu nie tylko reżysera, nie tylko scenogra­fa, ale sił aktorskich, które łączy­łyby w sobie często młodość wieku i dojrzałość obycia z atmosferą ro­mantyzmu, z duchem tej epoki, tak dla nas dalekiej, a której tradycje zdumiewają nas jednocześnie nie­kiedy swą bliskością. Epoki, która, czeka jeszcze wciąż swej wielkiej analizy.

Wystawienie "Kordiana" wymaga pewnego rodzaju rewizji naszego dotychczasowego stosunku do roman­tyzmu. Należy sobie zdać z tego sprawę, że jeszcze w okresie mię­dzywojennego dwudziestolecia pa­trzyliśmy na romantyzm poprzez pryzmat Młodej Polski i że najlep­sze, najwspanialsze najbardziej wstrząsające kreacje Kordiana - takie, jak Osterwy, Węgrzyna, czy nawet późniejsza, bo z roku 1930 kreacja Wyrzykowskiego były po trosze z tego właśnie młodopolskiego ducha. Dzisiaj oczyściliśmy sztu­kę naszą z młodopolskości, ale tym bardziej musimy się strzec, byśmy nie utracili właściwego, stosunku do romantyzmu i nie oczyścili jej za­razem z romantycznej poezji. Jak wygląda ta sprawa w obecnym przedstawieniu "Kordiana"? Zacznijmy od dekoracji, bo to one przecież najpierw jawią się widzom po rozsunięciu kotar kurtyny.

SCENOGRAFIA

DEKORACJE Władysława Daszewskiego tchną romantycznym patosem, są piękne i mimo że umow­ność ich doprowadzona jest do ostatecznych granic, mimo że patrzy­my chwilami jedynie na zarysy za­rysów na tle olbrzymiego horyzon­tu, mówią one znacznie więcej, niż niejeden naturalistyczny szczegół. Wystarczy bezlistne i bezgałęźne drzewo, pod którym spoczywa, mło­dy Kordian, by wprowadzić widza w nastrój rozpaczy i niepokoju, wy­starczy waza o wypukłym kształcie, by owionęła nas atmosfera roman­tycznych i sielankowych ogrodów i salonów. Wystarczy podstawa ko­lumny, byśmy się domyślili, że to kolumna Zygmunta i że o krok od nas szumi rozgwarem warszawski Plac przed Zamkiem. A już praw­dziwie wzruszający swym pięknem jest obraz aniołów, których olbrzy­mie strzeliste skrzydła rysują się na tle szafirowego nieba, niczym na malowidłach prymitywów włos­kich.

Barwy tych dekoracji to symfonia wyrazu i piękna. Czarność szatań­skiej nocy, błękit anielskiego dnia, purpura i biel watykańskiego tro­nu, pustka i naga biel szpitala wa­riatów, to nie tylko kolory - to środki wyrazu, które tworzą to, co najważniejsze w opektalu - atmo­sferę..

REŻYSERIA

REŻYSERIA Erwina Axera przy współpracy Jerzego Kreczmara

odbiegła swą oryginalnością daleko od dotychczasowych inscenizacji "Kordiana". W całkiem inny sposób potraktowała ona przede wszystkim pozaludzkie zjawy tego dramatu. Szatani, warzący w piekielnym kot­le w noc narodzin XIX wieku, przy­szłych wodzów powstania listopadowego, ukazani zostali jako stwory pozaziemskie, nie mające ani jedne­go ludzkiego rysu. Stworzony przez Słowackiego Chór Aniołów pod wodzą Archanioła rozbity został mię­dzy trzy postacie anielskie, kolejno recytujące tekst chóru.

Prolog zaludnił reżyser trzema osobami z krwi i kości: pierwszej nadał powierzchowność Mickiewi­cza, ulegając wersji wyjaśniającej, że ów "duch Apokalipsy", to właś­nie poeta, któremu w "Kordianie" dawał Słowacki odpowiedź. Dwom innym osobom prologu nie nadał rysów Słowackiego, choć wiele wskazują na to, że miały one być upostaciowaniem samego autora.

Strach i Imaginacja przedstawio­ne są w ziemskiej postaci dwu mło­dych dziewcząt, które wstrzymują Kordiana od popełnienia czynu carobójstwa. To ostatnie ujęcie bu­dzi pewne zastrzeżenia; gdyż może wywołać nieporozumienia u widzów słabiej obeznanych z tekstem Słowackiego. Natomiast scena odwiedzin Kordiana w szpitalu obłąka­nych przez Doktora-Szatana ubranego w niepokalany cylinder i tużurek na tle nieruchomych postaci wariatów - wspaniale na sposób ekspresjonistyczny pomyślana i wykonana.

Tyle postacie pozaziemskie.

Ze scen, w których biorą udział ludzie żywi najbardziej przekonywu­jąco i najbardziej pomysłowo pod względem reżyserskim wypadła sce­na w podziemiach katedry świętojańskiej, w której osiągnięto wstrząsającą atmosferę spisku królobójców i ukazanie głębokiego konflik­tu pomiędzy spiskowcami oraz bu­rzliwa scena starcia pomiędzy Wiel­kim Księciem Konstantym a carem Mikołajem.

Ale tu już wkroczyć należy w sprawę gry aktorskiej, od której przecież tak wiele zależy.

JAKI POWINIEN BYĆ...

DŁUGO nie wystawiano u nas "Kordiana", zasłaniając się fak­tem, że w młodym pokoleniu aktor­skim nie mamy Kordiana. Było to może nie całkiem ścisłe: po prostu, prócz innych, często od kierownic­twa artystycznego niezależnych przyczyn, grał tu rolę lęk przed tym, że nasza młodzież aktorska wycho­wana w pewnej pogardzie dla wszystkiego, co jest zjawiskiem pozarozumowym, nie będzie w stanie odczuć tej najromantyczniejszej może obok mickiewiczowskiego Gustawa-Konrada roli, jaką jest właś­nie Kordian. Po to bowiem, by być pełnym Kordianem trzeba być zara­żonym "chorobą wieku" to jest me­lancholią, sceptycyzmem wyrosłymi na podłożu lektury "Rene" Chateaubrianda, Goethowskiego Wertera i bohaterów Byrona, trzeba być odepchniętym przez społeczeństwo samotnikiem z piętnem Kaina na czole, trzeba zazdrościć młodemu, który się zabił, być pełnym "jaskół­czego niepokoju" i naprawdę wie­rzyć w pełne goryczy słowa "Robak smutku mnie gryzie, tak, że mówiąc z wami chciałbym przestać i usiąść i zalać się łzami", słowa wymówio­ne wśród spiskowych narad wyma­gających czynu. Po to żeby być Kordianem trzeba wcielić się jedno­cześnie w "człowieka - anioła", przyszłego Anhellego, który swe cierpienia przynosi ludziom w ofierze, trzeba umieć naprawdę cierpieć i to cierpieć z patosem. Po to by być Kordianem trzeba być bardzo polskim, wiecznym typem bohatera, który nie szczędzi własnego życia dla dobra nieszczęśliwej ojczyzny i który radośnie i chełpliwie spala się w ogniu własnej ofiary.

KORDIAN - ŁOMNICKI

TADEUSZ ŁOMNICKI zagrał Kordiana przede wszystkim in­teligentnie, z głębokim zrozumie­niem tej skomplikowanej postaci. Nie było zarówno w krótkich repli­kach dialogów, jak w długich ty­radach, których nie brak w tej roli ani jednego fałszywego akcentu. Je­go interpretacja miała i tę wielką zaletę, że pozbawiona była całkowi­cie koturnów, a tak łatwo jest wpaść w ten ton, chociażby w sce­nie na szczycie Mont Blanc, czy w najpiękniejszej przemowie w pod­ziemiach świętojańskiej katedry. Miłosne sceny, zarówno ta pierwsza młodzieńcza z Laurą, jak to druga nacechowana pogardliwym sarkaz­mem z Wiolettą, wypadły doskonale. Jedynym może brakiem interpreta­cji Kordiana było niecałkowite zro­zumienie owego bezprzedmiotowe­go cierpienia, jakie miota młodym wychowankiem poezji Byrona w pierwszej młodzieńczej scenie, ale nade wszystko w scenach końco­wych od chwili powzięcia zamiaru carobójstwa. Stosunkowo blado wy­padła też tak dynamiczna scena, jak posłuchanie u Papieża: nie było w niej dostatecznego żaru oburzenia, jakie przepełniało Słowackiego po ogłoszeniu w 1832 roku słynnej bulli papieskiej, zakazującej ducho­wieństwu zajmowania się politycz­nymi sprawami Polski, owego żaru, który podyktował poecie tak bun­townicze wobec Watykanu słowa.

Kordian Łomnickiego miał jednak niepodrabiany żar młodości w nie­mal wszystkich scenach dramatu, a scena pożegnania Kordiana z ży­ciem w celi więziennej wzrusza do głębi.

Tadeusz Łomnicki może sobie po­wiedzieć, że wyszedł zwycięsko ze zmagań z jedną z najtrudniejszych ról naszej literatury romantycznej, i że zwycięstwo to było tym trud­niejsze, że należało do pionierskich na naszej scenie teatralnej, w ciągu ostatnich lat dziesięciu.

KS. KONSTANTY - KURNAKOWICZ

Z OLBRZYMIEJ obsady aktor­skiej "Kordiana" trzeba przede wszystkim powiedzieć teraz o wstrząsającej kreacji, jaką stworzył Jan Kurnakowicz, w roli Księcia Konstantego. Sądzę, że świetny aktor poza studiowaniem historycz­nych materiałów, tyczących się tej niezwykłej postaci, intuicją swego wielkiego talentu odgadł, jakim był ów półszaleniec, który mścił się na polskich oficerach, za to, że mu imponowali. Te i inne cechy ks. Konstantego, jak siłą wstrzymywa­ną wobec cara gwałtowność, jak wybuch szaleńczej szczerości wobec brata oddał Kurnakowicz w sposób, o którym nie prędko widzowie zdołaja zapomnieć.

Współgrający z nim w scenie spo­ru Igor Śmiałowski w roli Cara sta­nowił swym zimnym opanowanym spokojem, tak jak trzeba, całkowi­ty kontrast z bratem.

INNE ROLE

W ciepły, prosty i serdeczny spo­sób zagrał rolę starego sługi Grze­gorza Henryk Borowski, zwłaszcza bardzo szczery w scenie pożegnania z idącym na śmierć Kordianem. Kazimierz Opaliński ujął rolę Pa­pieża Grzegorza XVI w sposób chłodny aż do pewnej łagodnej martwoty. Krasnowiecki był Nieznajomym spod Kolumny Zygmunta. Zgodnie ze wskazówkami autora, ale niezgodnie z dotychczasową tradycją teatralną odśpiewał, zamiast recytować, buntownicze słowa.

Role dwu kolejnych ukochanych kobiet Kordiana grały Zofia Mrozowska i Aleksandra Śląska. Mrozowska, prześliczna panna z epoki romantycznej, oparta rolę na umyśl­nej sztuczności, która opada z niej tylko w scenie, gdy jest sama i peł­na niepokoju o Kordiana. Śląska w roli płochej i interesownej Wioletty zabłysła na chwilę na scenie żarem udanej miłości i błyskiem nieuda­nego gniewu.

Niesposób tu wymienić kilkudziesięciu artystów, odtwarzających ro­le, zarówno fantastyczne, jak rea­listyczne "Kordiana". Należy tylko powiedzieć, że wszyscy oni wrośli w koncepcję reżyserską, która prze­prowadzała ich z żelazną konsek­wencją przez kolejne sceny drama­tu.

MUZYKA I "LAMBRO"

DO tej znakomitej i pomysłowej reżyserii, można by mieć, mimo wszystkich niewątpliwych uroków widowiska, dwie niewielkie pre­tensje.

Jedna o łączenie poszczególnych zmieniających się scen przy pomo­cy muzyki, która mimo że w oder­waniu bardzo piękna, tutaj brzmia­ła zbyt, jak na dramat romantyczny nowocześnie i zamiast potęgować, niekiedy rozpraszała nastrój, tak łatwy przecież do zniweczenia.

Druga pretensja o zakończenie. "Kordian", jest jednym z tych rzad­kich dramatów, które kończą się akcentem najwyższego napięcia.

Ostatnie wyrazy "Oficer go nie widzi, rękę podniósł w górę..." po­zostawiają widza w niepewności, ale dlatego właśnie w napięciu. Wy­chodzi z teatru pełen zamyślenia. Tymczasem reżyser po tych słowach ukazał jeszcze postać, która odzia­na w romantyczny płaszcz wygłasza strofę z "Lambra" Słowackiego, za­czynającą się od słów "Więc będę śpiewał i dążył do kresu...". Poeta wziął sobie co prawda tę strofę za motto Kordiana, ale umieścił ją przed utworem, a nie rozpraszał przy jej pomocy nastroju zakończe­nia.

Mimo tych drobnych w gruncie rzeczy zastrzeżeń, "Kordian" to wspaniałe, wzruszające i piękne wi­dowisko. Wychodzi się z niego, jak z kąpieli romantyzmu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji