Artykuły

Kajtuś czasu złodziej

Po blisko trzech godzinach scenicznego bełkotu odchodzi w zapomnienie wszystko, co w tym spektaklu miłe i ujmujące, a pozostaje zmęczenie, irytacja i absolutny mętlik w głowie - o "Kajtusiu Czarodzieju" w reż. Łukasza Kosa w Teatrze Polskim w Bydgoszczy pisze Alicja Rubczak z Nowej Siły Krytycznej.

Chcę, żądam, rozkazuję, żeby spektakle dla dzieci były robione mądrze, nie mamiły estetyką kiczu, starały się przekazywać wartości, które nie toną wśród gagów i efektów specjalnych. W stylu Kajtusia Czarodzieja wypowiadam magiczne zaklęcie, które ciśnie się na usta po obejrzeniu najnowszej premiery spektaklu dla młodszych widzów - "Kajtusia Czarodzieja", w reżyserii Łukasza Kosa, przygotowanej przez Teatr Polski w Bydgoszczy.

Początek spektaklu jest uroczy i rozczulający. Na ogromny ekran, zasłaniający praktycznie cały tył sceny, rzucone zostają zdjęcia z dzieciństwa, najprawdopodobniej aktorów grających w spektaklu. Ten zabieg sugeruje, że przedstawienie kierowane jest nie tylko do dzieci, ale również do dorosłych, którzy mają podjąć trud poszukiwania dziecka w sobie. Wstęp zatem obiecujący, jednak po blisko trzech godzinach scenicznego bełkotu odchodzi w zapomnienie wszystko, co w tym spektaklu miłe i ujmujące, a pozostaje zmęczenie, irytacja i absolutny mętlik w głowie. Gdybym nie znała powieści Janusza Korczaka zatytułowanej "Kajtuś Czarodziej", miałabym problem z pozbieraniem w całość tych gadżeciarskich, przekrzyczanych, w wielu miejscach niechlujnie zagranych i skonstruowanych scen. Wymowa spektaklu, prezentującego drogę chłopca do dojrzałości i odpowiedzialności, ta akcentowana mądrość rozpoznawania postaw egoistycznych, tonie w efekciarstwie. Aktorzy fruwają podwieszeni pod sufitem, akcja przerywana jest dziennikarskimi komentarzami parodiującymi "Fakty", oczywiście musi pojawić się brygada antyterrorystyczna, która mierzy w publiczność laserowymi karabinami, przestrzeń zalewana jest bańkami i wykorzystywane są dymy, które niezamierzenie zasłaniają to, co dzieje się na scenie.

Sama akcja rozpoczyna się nawet ciekawie: dwóch chłopaczków, całkiem wyluzowanych, w trampkach i bluzach z kapturem zakłada się o kino, że jeden z nich wejdzie do kilku sklepów i wywinie w nich jakiś numer. Ten odważny to właśnie Kajtuś, w którego postać wcielił się w większości scen Michał Czachor. Kajtusiów będzie bowiem jeszcze kilku, praktycznie każdy mężczyzna, który pojawia się na scenie, przejdzie również etap wcielenia się w postać Kajtusia, co ciekawie pokazuje przemiany osobowości dziecka i czarodzieja, ale wprowadza do spektaklu sporo zamieszania. Setki postaci, wielowątkowość, epizodyczność - to oczywiście wyznaczniki powieści, która niestety została źle przykrojona do warunków scenicznych. Spektakl jest za długi, ciągłe zmiany akcji i mnogość wydarzeń niszczą jego spójność, nieustanne szafowanie rolami, wcielanie się jednego aktora w kilkanaście postaci, choć doskonale ukazuje magię teatru, niestety potęguje poczucie zbytniego przepychu i gmatwa całą akcję. Zatem od zdarzenia w galerii handlowej, przechodzimy przez tak różne miejsca jak np. dom, szkoła, kino, cmentarz, na którym poza zmarłymi Kajtuś spotyka żulka częstującego go trunkiem, który nasz czarodziej chętnie sobie popija (sic!), mamy również ekskluzywną restaurację, dworzec kolejowy, zaczarowaną wyspę, ring bokserski, akcja przenosi się z Polski do Francji, czy Stanów Zjednoczonych, miejsca realne mieszają się z fantastycznymi i wszystko się miesza - w głowie widza zwłaszcza.

Uwspółcześniony przez Roberta Bolestę tekst Janusza Korczaka rozbrzmiewa w początkowych dialogach całkiem interesująco. Intryguje młodych widzów, rozśmiesza, sprawia, że tekstu sprzed wojny słucha się po prostu dobrze. Po kilku scenach zaczyna jednak irytować prymitywnością zwrotów i skojarzeń, sileniem się na bycie cool, zajebiaszczym, takim ekstra jak z telewizji, jak z ulicy, jak spod bloku. W efekcie cały spektakl okazuje się właśnie takim sileniem się na współczesność, aplikowaną widzom w formie kalek z telewizji i gier komputerowych. Prostackie, a nie buntownicze, wydaje się wykrzyczane prze Kajtusia: "Niech Aleja Jana Pawła II stanie się ulicą Szatana!!!"

Kajtuś faktycznie nie jest naiwniakiem, jak to deklarowali twórcy spektaklu. Jest wrednym, zagubionym dzieciakiem, który nieustannie spełnia swoje zachcianki i przewraca tym świat do góry nogami. To oczywiście postać z powieści Korczaka, z rysami współczesnych nastolatków - dzieci kapitalizmu, rozbestwionych materialistów, o mózgach przeżartych medialną papką. Bohater może bliski młodym widzom, ale prezentujący postawę, wobec której należy wypracowywać w dzieciach stosunek krytyczny, a tego niestety brakuje w tym spektaklu. Oczywiście Kajtuś zostaje ukarany, ale jest to zbyt słabo wyeksponowane, znowu gubi się w natłoku zdarzeń i komplikacji akcji. Młody widz może wyjść ze spektaklu albo zmęczony, albo z chęcią rozpieprzenia całego tego świata (tak jak skutecznie robił to Kajtuś), zachwycony tym, że nie musiał przestrajać swego myślenia na inne tory, jakby tylko przesiadł się z przed telewizora, konsoli, komputera.

Oczywiście istotny w kształtowaniu młodych widzów okazuje się kontakt z aktorem, nawet jeśli ten ma w spektaklu co najmniej, tak charakterystyczne dla gier - trzy życia. Cały zespół dobrze radzi sobie z licznymi wcieleniami i świetnie uruchamia przestrzeń. Proscenium tworzy pomost wbijający się w pierwsze rzędy krzeseł, a rusztowanie stanowiące główny element scenografii Sylwii Kochaniec, pobudza wyobraźnię, przemienia się w rozmaite miejsca akcji i jest bardzo kreatywnie wykorzystywane przez aktorów, którzy wspinają się po nim, skaczą, chowają się, przemawiają z niego, czy obserwują przestrzeń teatru niczym snajperzy. Ważne jest również wykorzystanie muzyki skomponowanej przez Dominika Strycharskiego i tworzonej na żywo przez Macieja Szymborskiego (instrumenty klawiszowe) i Sławka Szudrowicza (perkusja) z zespołu Potty Umbrella, ale niestety żałosne okazują się wykonywane, a raczej wyszczekiwane, przez aktorów piosenki w stylu kidmetalowym.

Przy tym wszystkim nie dziwi więc fakt, iż przez większą część spektaklu wśród młodej publiczności panuje bardzo specyficzny szmer, który wcale nie jest dowodem pozytywnego poruszenia czy emocjonalnego przeżywania przedstawienia, lecz wskazuje na zniecierpliwienie i brak zanurzenia się w sceniczny świat. Obok mnie wciąż słyszę: "Dziaadku, chodźmy już stąd!". Nie zaskakuje również to, iż po przerwie widownia znacznie się przerzedza. Nie da się ukryć, że na premierze pojawiły się w większości dzieci za małe na oglądanie tego spektaklu, który przeznaczony jest dla osób powyżej 12 roku życia. Widzom w odpowiednim wieku spektakl ten z pewnością się spodoba, ale czy wyniosą z niego coś poza wrażaniem wielkiego "wow"? Tu miałabym duże wątpliwości. Oczywiście to nic złego tworzyć sztukę, która podoba się publiczności, ale jeśli nazwiemy to robieniem czegoś pod publiczkę, od razu spada wartość przedsięwzięcia.

Naprawdę miałam nadzieję, że koszmar toruńskiego "Ostatniego tatusia" się nie powtórzy, niestety zmora kiczu, telewizyjnej estetyki i schematycznego myślenia o młodym widzu powraca. To były trzy zmarnowane godziny i pomyśleć, że w tym czasie mogłabym obejrzeć prawie cztery razy "Pchłę Szachrajkę", co byłoby zdecydowanie o wiele przyjemniejsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji