Artykuły

Teatr dwóch aktorów

"Kamienie w kieszeniach" w reż. Krzysztofa Stelmaszyka w Teatrze Montownia w Warszawie. Pisze Kamila Mścichowska w Teatrze.

Utwory powstałe w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych - "Kalekę z Inishmaan" McDonagha i "Kamienie w kieszeniach" Jones - łączy krajobraz irlandzkiej prowincji, samobójstwo z kamieniami w tle i temat zgubnej, lecz wciąż pochłaniającej nowe ofiary, magii "Hollywoodu".

Znaczące rekwizyty, zmiany kostiumów czy bogata oprawa plastyczna to elementy, których nie odnajdziemy w spektaklu Teatru Montownia. Reżyser "Kamieni w kieszeniach", Krzysztof Stelmaszyk, zredukował scenografię do czarnego tła ściany, długiej ławki i białego światła sygnalizującego zmianę miejsca akcji. W takiej przestrzeni mogą się odnaleźć tylko perfekcyjnie grający aktorzy, jakimi okazali się Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki. Bez charakteryzacji i w codziennych ubraniach wcielili się w kilkanaście postaci.

Głównymi bohaterami opowieści są dwaj statyści: Jake i Charlie. Poprzez pryzmat ich przeżyć poznajemy ekipę filmową oraz mieszkańców niewielkiej miejscowości, dla których "robienie tłumu" w amerykańskich produkcjach to chleb powszedni. Charlie, doświadczony przez życie trzydziestopięciolatek, wierzy, że kiedyś uda mu się zrealizować własny film. Jake stara się sprowadzić go na ziemię, wie, że marzycielstwo to niezbyt dobry sposób na życie. Boi się, że kumpel pójdzie w ślady jego kuzyna, Seana, który rozczarowany realnym światem wpadł w narkomanię i skończył życie, topiąc się z kieszeniami pełnymi kamieni.

To wydarzenie, zamykające pierwszy akt, jest momentem zwrotnym. W komediowy ton spektaklu wprowadza żałobę miasteczka, w którym "wszyscy są spokrewnieni", i cynizm filmowców. Wywalczywszy niewielkie przywileje (możliwość pójścia na pogrzeb), aktorzy trzeciego planu zaczynają nabierać wiary w siebie i we własne możliwości. Charlie i Jake bezskutecznie starają się przekonać reżysera, by sfilmował losy chłopaka- samobójcy oraz miejsca, w którym żył. Hollywoodzki wyjadacz twierdzi, że fabuła bez happy endu i wątku miłosnego się nie sprzeda, więc bohaterowie sami postanawiają nakręcić "Kamienie w kieszeniach" - historię, która mogła się przydarzyć każdemu dzieciakowi.

Nie po raz pierwszy twórcy z Montowni całkowicie oparli spektakl na własnej fizyczności, geście i głosie. W podobnej konwencji przygotowali "Szelmostwa Skapena", gdzie czterech wykonawców odgrywa szereg postaci, mając do dyspozycji jedynie pokaźnych rozmiarów skrzynię i czarne kostiumy. Różnica polega na tym, że w inscenizacji utworu Jones pojawiają się role kobiece, które usunięto ze sztuki Molire'a. Dwóch aktorów bez trudu przechodzi sceniczną transformację płci. Ich najlepsze wcielenia to Aisling - asystentka reżysera w wykonaniu Rutkowskiego i Caroline Giovanni - hollywoodzka gwiazda filmowa Wierzbickiego.

Głupiutka asystentka dyryguje statystami, ogłasza godziny posiłków i trasę mikrobusu. Rutkowski miękko stoi na scenie, trzyma ręce pod boki, wypychając biodra i nosowo recytuje plan na kolejny dzień zdjęciowy. Fakt, iż wykonuje swoją pracę z powagą i zaangażowaniem godnym lepszej sprawy, sprawia, że od razu zyskuje sympatię rozbawionej widowni. Zupełnie inaczej istnieje na scenie Caroline - zblazowana artystka, która

z wielką łaskawością przemawia do tłumu maluczkich i mimo że wszystkie przywileje zawdzięcza aktorstwu, co chwila konstatuje, że "film to gówno". Choć pewna swojej pozycji, jej gwiazdorstwo nie jest agresywne. Caroline jest skupiona i mówi powoli, usiłując wydobyć odpowiedni akcent. Kiedy siedzi (na przykład udzielając wywiadu na pogrzebie chłopca-narkomana), ma proste plecy, złączone nogi i pociera o siebie otwarte dłonie. Ta mało męska postawa powoduje, że Wierzbicki - wysoki aktor ogolony na łyso - zyskuje figurę subtelnej kobiety.

Największym walorem spektaklu nie jest jednak żonglerka płciami, ale fakt, że aktorzy bez wysiłku przechodzą z roli do roli, nie używając teatralnych "podpórek". W mgnieniu oka zmienia się ich postawa, spojrzenie, temperament i sposób mówienia. Świetnym przykładem jest transformacja Macieja Wierzbickiego z drugiego reżysera, Simona, w Caroline. Simon to mówiący z przydechem jąkała, który usiłuje wypełniać z jednej strony żądania producentów, a z drugiej - życzenia kapryśnych wykonawców (pomaga mu w tym właśnie asystentka). Kiedy zaś aktor przeobraża się w manieryczną artystkę, szerokie gesty ustępują miejsca drobnym ruchom, a chrapliwy głos ściszonemu.

Podobną metamorfozę przechodzi Rutkowski zamieniający rolę Aisling na postać statysty-weterana - Mike'a. Oglądamy naturalistyczne studium zachowań pijaka, który całą dniówkę zostawia w pubie, ale nie jest pozbawiony resztek irlandzkiego heroizmu. Równie charakterystyczne są inne postaci zagrane przez tego aktora - pierwszy reżyser czy nadpobudliwy reporter, korzystający z każdej okazji, by zdobyć newsa. Warto wspomnieć także o mówiącym monosylabami ochroniarzu gwiazdy czy o matce zbolałej po stracie syna - w wykonaniu Wierzbickiego.

Promocji przedstawienia towarzyszy hasło "komedia dell'arte XXI wieku". Trudno przypuszczać, że na scenie aktorzy znajdują miejsce na improwizację, ale jeśli przetransponować sztukę powstałą w szesnastym wieku do współczesności, nadal można mówić o komizmie sytuacyjnym, charakterystycznych postaciach, elementach parodii lub pantomimy obecnych w spektaklu Montowni. Rewelacyjne są nieme sceny z udziałem statystów, którzy

w przerysowany sposób wykonują swoje zadania na tle irlandzkich ballad. W spektaklu gęsto jest zresztą od akcentów "narodowych". Nad wątkiem językowym i patriotycznym dominuje... rolniczy, czyli wszechobecne krowy (m.in. kwestia matki zmarłego Seana: "Grad, śnieg czy śmierć - krowy trzeba doić"). Znać, że autorka tekstu (podobnie jak Mc Donagh) dystansuje się wobec, eksploatowanych do granic możliwości, symboli Zielonej Wyspy. Wykonawcy przyznają, że są otwarci na nietuzinkowe pomysły. Chętnie też podejmują wyzwania obarczone ryzykiem, a do takiej kategorii "Kamienie..." z pewnością należą. Dwugodzinny sspektakl bazujący tylko na umiejętnościach aktorów i wyobraźni widzów może okazać się porażką, mimo najlepszego tekstu. W przypadku tej inscenizacji taka obawa chyba nie istnieje. Zwłaszcza że teatr przeprowadził intensywną akcję reklamową - twarze wykonawców spoglądały ze ścian autobusów, plakatów rozwieszonych

w warszawskich lokalach, pocztówek, a nawet z tablic w przejściach podziemnych. Wszystko po to, aby publiczność zobaczyła kunszt transformistów z Montowni, prezentujących fragment filmowego światka w (nie do końca?) krzywym zwierciadle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji