Artykuły

Niedziala nie działa

"Najwięcej samobójstw zdarza się w niedzielę" na Scenie Fundacji Starego Teatru w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Piszę do was, jestem w mocy pisania do świata tylko dlatego, że żyję. A żyję wyłącznie z takiego oto powodu, że na przedstawieniu "Najwięcej samobójstw zdarza się w niedzielę" byłem akurat w piątek. Tekst ten pani Anna Burzyńska stworzyła, Piotr Beluch oraz Ada Fijał cielesność, by tak rzec, literom Burzyńskiej nadali w zdumiewająco gościnnych przestrzeniach piwnicznej sceny Fundacji Starego Teatru, ja zaś cierpię, gdyż żyję. Czy muszę tłumaczyć, dlaczego cierpię? Proszę bardzo. Cierpię, że żyję, bo żyjąc, muszę mordą kręcić niczym krowa jakaś. Setny raz przeżuwać muszę ten sam zestaw traw, które przeżułem już do imentu.

Trawa, szczaw, mlecze... Że sztuczność to nie prawda z życia wzięta. Że pisanie to nie gazetowa reakcja na "newsy" świata. Że jak ktoś nie ma co jeść we Wdzydzach, to jest to ból stanowczo za mały, by mnie dramaturgiczną kalką tego bólu bezkarnie karcić. Że jak ktoś zna kogoś, komu wątroba nawala, to nie jest to warunek ani konieczny, ani wystarczający, by za pióro łapać i jęczącą wątrobę portretować w skali: jeden do jeden. W nieskończoność wymieniać, katalogować, międlić mogę tego typu pisarstwa, teatry, koncepty oraz zabiegi estetyczne. W ostatnich "Wysokich Obcasach" widzę oto zdjęcie grupy gołych bab na kupie ziemi, a pod zdjęciem czytam, że to jest kluczowa dla naszych czasów, postfeministyczna sztuka o smętnej poniewierce babiej "kitki" we współczesnym świecie. No i co? Co z taką informacją uczynić ma normalny konsument sztuki? Biec i "kitki" ratować? A może nie biec i nie ratować?

Tak, gdybym na opowieść Burzyńskiej o trudzie bezrobotnych zaproszenie dostał na niedzielę, mógłbym być w zgodzie z tytułem. I dziwne, ale w ogóle mnie to nie śmieszy. Chodzi o to, że Burzyńska to kolejny dramaturg-informator. Oto Beluch i Fijał rankiem niedzielnym się budzą i nie wiedzą, co z wolnym czasem uczynić, albowiem tak są skołowani dniami codziennymi. Oczywiście, tak pracują, że czasu dla się nie mają. Oczywiście, wyłącznie za pomocą automatycznej sekretarki ze sobą rozmawiają. Oczywiście, w związku z zimnym i bezlitosnym światem - o Boże, nie! - pomaleńku więdnie im ich pochopność posuwisto-zwrotna. Oczywiście, w niedzielę rano zostają im, niczym psom Pawłowa, nawyki szarego tygodnia bydlęcej charówy...

To znaczy, on się zrywa tak, jakby za chwilę miał kluczową konferencję w sprawie dla firmy absolutnie kluczowej, ona zaś łaknie tych strzelistych dwóch minut i trzydziestu sekund podpępkowego uniesienia. Niestety, znów muszę starą śpiewkę uskutecznić. Itp., itd., itp. Gdy już się z grubsza przebudzili, okazało się - o Boże, nie! - iż tak ona, jak i on pracę postradali. Itp., itd...

Przepraszam najmocniej, ale - co z tego? Czy mam teraz Burzyńską nakłaniać, by dramaturgicznie skalkowała moje, ćmieniem górnego siekacza mego spowodowane, wykrzywienie twarzy? Co ma świat do pisania? Czy fakt, że na świecie jest, jak jest, koniecznie musi w artystach powodować fatalną chęć małpowania świata?

Zapytam grubiej. Co z tego, że w zupełnie innej opowieści dwóch bezrobotnych łachmaniarzy pod żałosnym drzewem czeka na zmiłowanie? Otóż: to z tego, że tamtą opowieść Beckett wysnuł. Co znaczy tylko tyle, że w "Czekając na Godota" ani o bezrobotnych konkretnych, ani o drzewo konkretne, ani nawet o konkretnego Boga nie chodzi. Tak jak mnie nie o to w powyższej refleksji idzie, by nieudolności Burzyńskiej udolnościami Becketta miażdżyć. Ba, tutaj problem nie w konkretach. Tu problem w zasadzie.

W pisaniu nie ma tematów dobrych albo złych. W pisaniu jest dobra albo zła opowieść. Bóle nagle bezrobotnych dokładnie tyle są warte, co, dajmy na to, ból Mojżesza, któremu się rozbiły pierwsze kamienne tablice. Wspomniany Beckett mawiał za św. Augustynem: "Nie martw się, jeden ze złoczyńców został zbawiony. Nie ciesz się, drugi został potępiony". I dodawał: "Tonąć jest prawdą, i pływać jest prawdą. Jedno nie jest prawdziwsze od drugiego". Słowem - nie w temacie tkwi katastrofa. Problem sztuki Burzyńskiej nie jest problemem pojedynczym. To jest fiasko powszechne.

Skądś się mianowicie bierze tendencja do wielbienia sztuki typu "album zdjęć z wakacji". Skądś się bierze wzięcie, jakie w dobie naszej mają dzieła z gatunku "kalka". Diabli wiedzą, dlaczego sztuce w ogóle, a teatrowi w szczególe, smakuje taka łatwizna, ale niestety smakuje. Co palącego na ulicy - to na scenę włazi, do prozy włazi, do filmu, do obrazu, do rzeźby, bądź do dramaturgii. Włazi - BEZ OBRÓBKI! NA GOŁO! Żywe mięcho znaczy więcej niż porządnie zrobione danie fikcyjne.

Nobla dostaje Jelinek, nadwiślańska "Nike" ląduje w "Gnoju", film "Pręgi" wygrywa z cudem filmu "Mój Nikifor", a młodzież teatralna pokazuje światu publicystyczne - rzecz jasna, wszędzie, gdzie się da, nagradzane - Burzyńskiej rewelacje dramaturgiczne o trudnej doli nadwiślańskich bezrobotnych. Jakby tego mało było, wspomniana młodzież sztukę o niedzielnych samobójstwach gra tak, jakby samobójcza niedzielność była nie tylko ich codziennym, ale też i, niestety, nieskutecznym stanem bycia. Społecznie zaangażowane w bezrobotność litery ucieleśnili z takim zaangażowaniem, że jakby to ode mnie zależało, to bym ich zwolnił dyscyplinarnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji