Artykuły

Popularność deprawuje świat młodych aktorów

Twierdzi, że młodzi aktorzy łapią się na lep popularności i to ona staje się miarą jakości, a nie odwrotnie. Uważa, że role w serialach i reklamach to niziny, w których można utknąć na zawsze. Sam unika zaszufladkowania i zdradza nam, że właśnie pracuje nad komedią. Z JERZYM STUHREM rozmawia Grzegorz Łakomski.

Grać każdy może?

- To zależy gdzie. W teatrze póki co jeszcze nie. Nie widziałem, żeby jakiś model, kulturysta czy sportowiec został zaangażowany na stałe w teatrze repertuarowym. Teatr jest enklawą, inaczej jest z filmem. Wystarczy wygrać casting do jednego serialu, by być postrzeganym przez widzów jako aktor. Boleję nad tą dostępnością, boleję nad tym, że wszyscy grają.

Do czego to prowadzi?

- Do pomieszania. Młody pan Koterski jest podpisany "aktor" i ja jestem podpisany "aktor". Kiedyś na stacji benzynowej w Nowosądeckiem - dwóch ludzi zareagowało na mnie: "Kruca fuks, ale mamy fart". Co się stało? - pytam. "Panie! Gulczas pół godziny temu tu był i podpisał się na ścianie. Dwóch takich na jednej zmianie!

Podpisz się pan pod nim." Gulczas i ja to było jedno. Musiałem się pod nim podpisać. Duży ekran jest podbijany przez amatorów.

Dlaczego Pan nie lubi z nimi pracować na planie?

- Nie umiem dotrzeć do amatora. Musiałbym go oszukiwać, mówiąc, że oczekuję od niego czegoś innego niż oczekuję w rzeczywistości. Tylko w ten sposób można wywołać potrzebną reakcję. Nie używam takich metod. Inni używają, nie przejmują się. Wszystkie, nawet najmniejsze, epizody obsadzam zawodowymi aktorami. Po amatorów sięgam, gdy potrzebny mi jest np. Arab. Wprawdzie są momenty w filmie, gdzie każdy może zagrać, ale to wykonywanie zadań, a nie świadoma kreacja sztuki.

Uważa Pan, że w aktorstwie najważniejsza jest świadomość?

- To jest bardzo proste. Jeśli na próbie przerwę przedstawienie i spytam każdego aktora, dlaczego stoi w tym miejscu, dlaczego przed chwilą zrobił krok, czy spojrzał w tę, a nie inną stronę - on to musi umieć uzasadnić. Aktor powinien umieć wydobywać emocje bez utraty świadomości. To trzeba ćwiczyć. Zwykle bywa odwrotnie - im więcej emocji, tym mniej świadomości. To wyższa szkoła jazdy.

W pełni opanowują ją tylko nieliczni?

- Amerykanie mają rozróżnienie na "entertainment" i "art". W tych różnych dwóch sferach pojawiają się różne grupy ludzi. U mnie w szkole też widzę, który student pójdzie do rozrywki. Musimy go nauczyć, żeby mówił wyraźnie, by potrafił się ruszać, by nie zrobił wstydu. Patrzę z przyjemnością na naszych absolwentów - pana Grzesia Misztala albo pana Przemka Babiarza - jak ładnie mówią, potrafią się ustawić. Nie będę wymagał, by marzyli o Hamlecie. Znaleźli swoje miejsce.

Ale zdarzają się też studenci, których określa Pan mianem wtajemniczonych.

- Takich jest jeden, dwóch na rok. Przez lata było ich może 10. Aktorstwo jest ich losem, celem życia, niespełnieniem. To są artyści.

O swoim pokoleniu mówił Pan, że było bezczelne, zbuntowane. A jakie jest obecne młode pokolenie aktorów?

- Za mało się buntują. Są spolegliwi, układni. Od jednego reżysera w Gdyni usłyszałem: "Nawet się chciałem buntować, ale zobaczyłem, że to się nie opłaca." To znak czasu! Winna jest między innymi telewizja, która daje przyzwolenie na klisze.

To znaczy?

- Powtarzanie stereotypów. Na egzamin wstępny do szkoły teatralnej przychodzi zwykle pięciu Di Caprio, sześciu Bradów Pittów, którzy tak samo się ruszają, tak samo reagują. Gdy szukałem aktora do głównej roli w moim ostatnim filmie, w sesjach castingowych wzięło udział 63 aktorów.

Przejrzałem kilometry taśmy, by stwierdzić, że wszyscy grają tak samo. Nawet nie wysłuchają, co mam do powiedzenia i już zaczynają grać. W serialach muszą w ten sposób reagować, bo w trzy dni trzeba natrzaskać siedem odcinków. Dlatego prześlizgują się przez zadania aktorskie. Na bunt nie ma miejsca.

Inną pułapką, w którą mogą wpaść aktorzy, jest zaszufladkowanie przez widzów. Pan był zawsze identyfikowany z Rybą z "Kilera" albo z Maksem z "Seksmisji", ale nigdy z Hamletem. Nie buntuje się Pan przeciwko temu?

- Uciekałem widzom z tych szufladek. Specjalnie się tym nie martwię. Staram się z tego korzystać. Wiem, że mój wizerunek komediowy przyciągnąłby ludzi do kin.

Jednak cały czas nie daje się Pana namówić na wyreżyserowanie komedii.

- Zmieniam zdanie. Deklaruję panu jako pierwszemu, że chcę zrobić komedię. To duże wyzwanie - okaże się, czy moje poczucie humoru trafia do młodego pokolenia.

Scenariusz już powstał?

- Mam go w głowie. Jako scenarzysta mogę powiedzieć, że im dłużej pomysł jest w głowie, tym szybciej się pisze. Najgorzej jest, gdy szybko pójdzie początek, a potem nagle się staje. A scenariusz komedii buduje się inaczej niż scenariusz dramatu. Musi dotrzeć do przyszłych współpracowników, a także do tych, którzy dają pieniądze. A każdy ma inne poczucie humoru.

Jak decydenci usłyszą, że Jerzy Stuhr robi komedię, nie trzeba ich będzie przekonywać.

- Tak mówią, ale najpierw muszą przeczytać. Z samego scenariusza wszystkiego nie widać. Często musiałem odgrywać sceny przed urzędnikami, by je lepiej zrozumieli.

Brak pieniędzy to wciąż bolączka polskich twórców. Co Pan radzi swoim studentom, gdy pytają, czy przyjmować komercyjne propozycje?

- Moi studenci pytają często: "panie profesorze, będzie mi pan doradzał, jaką rolę wziąć?" Odpowiadam zwykle, że mogę doradzać, ale muszę wiedzieć, czy potrzeba im pieniędzy. Jeśli tak - to ja nie doradzam .

Czasami nie da się uniknąć chałturzenia?

- Ja też chałturzyłem, pracując jako konferansjer w "Kryształowej", "Warszawiance" w Krakowie. Tylko miałem przy tym szczęście, bo te podłe chałtury zamieniły się w jedną z moich najwspanialszych ról filmowych - w "Wodzireju". Komercyjne produkcje są nie tylko atrakcyjne finansowo, ale dają też popularność. A ostatnio popularność staje się miarą jakości. Rzeczywiście tak jest. Popularny oznacza dobry.

Kiedyś na ulicy podszedł do mnie facet. Akurat odniosłem wtedy sukces - dostałem nagrodę w Wenecji. Zaczepia mnie i mówi: "panie Stuhr, ostatnio kiepsko panu idzie, co?" Dlaczego? - spytałem. "W reklamach nie widać. Nie biorą, co?" Doszło do tego, że jak nie grasz w reklamach, to znaczy, że nie jesteś dobry. O nagrodach nikt nie słyszy.

Czy młodzi aktorzy ulegają pokusie łatwej popularności?

- Wielu młodych ludzi idzie na ten lep. Muszą być na każdym bankiecie, by wszyscy ich obfotografowali. Ta pozorna, tabloidowa popularność bywa szkodliwa. Szukając odtwórcy głównej roli do ostatniego filmu, rzuciłem jedno nazwisko. Moja asystentka od castingu zaproponowała, bym odwiedził stoisko z gazetami. I rzeczywiście - wszędzie było o nim: rozwiódł się, ma nową narzeczoną, wygrał "Taniec z gwiazdami". Zrobił sobie krzywdę. Może się

okazać, że będzie już skazany na takie niziny.

Niektórzy aktorzy usprawiedliwiają się, mówiąc, że nawet w reklamie można zagrać dobrze.

- Jeden z moich studentów występuje jako kelner w reklamie. W przeciągu 30 sekund od zera emocji dochodzi do maksimum. To tak jak bolid Formuły 1, rozpędzający się w kilka sekund do 100 km na godzinę. To było trudne zadanie aktorskie. Mógł je wykonać tylko zawodowy aktor. Pogratulowałem mu tej reklamy.

A czy można zagrać dobrą rolę w kiepskim filmie?

- Nie, nie ma dobrych ról w złych filmach. Nikt nie pójdzie na film, jeśli usłyszy, że jest zły. Nawet, jeśli jeden aktor gra dobrze. Wiele filmów padało mimo udziału gwiazd. Choć z drugiej strony Andrzej Wajda powiedział mi kiedyś: "trzeba robić dużo, by dwie, trzy rzeczy po tobie zostały."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji