Artykuły

Wreszcie z sensem

KIEDY wchodzimy na salę, kur­tyna jest podniesiona, scenogra­fia odkryta. Majaczy w pół­mroku. Uchodzi to ostatnio za szy­kowne wśród ambitnych reżyserów, od Hanuszkiewicza do Szajny, więc niech ta. Scenografia jest jednak szczególna: brudne, surowe dechy, półkolista palisada z dwoma przej­ściami po bokach i szeroką bramą pośrodku. Ni to zagroda wiejska, ni to stodoła bez dachu.

Cała scena zawalona stosami sło­my. Pniak z wbitą siekierą, przewrócone wiadro, jakieś koryto, wi­dły, kilka beczek, drabina. Na pra­wej ścianie ni w pięć ni w dziewięć Matka Boska Częstochowska, migo­cze przed nią płomyk oliwnej lamp­ki. Zapalają się reflektory, słoma nabiera ciepłej złotej barwy i rów­nocześnie znad palisady z trzepo­tem zlatuje kura. Zwykła, żywa. Za nią druga. I kogut. Widownia bije brawo, drób z powagą przechadza się w słomie. I wtedy słychać wrzask: "Przepadło i się nie od­mieni". Przez bramę biegiem, tocząc koło od wozu, wpada główny boha­ter, Jan Maciej Karol Wścieklica.

TAK się zaczyna "Wścieklica" Wit­kacego w Bałtyckim Teatrze z Koszalina. Konwencja sceniczna jest znana. To Konrad Swinarski parę lat temu wprowadził u nas na scenę surowe deski i słomę (w "Ar-denie z Faversham"), prawdziwą trzcinę (w "Ardenie" i "Woyzzecku"), żywe kury (w "Fantazym"), nawet dewocjonalia w naiwnym od­pustowym guście (finał "Ardena", Archanioł w "Nieboskiej" z mie­czem ognistym rozświetlanym od środka żarówką). Ten swoisty neonaturalizm, przewrotny, bo podszyty surrealistycznym doświadczeniem, wywodzi się z Brechta, z Berliner Ensemble. Tu jednak ma motywację prostą i wyrazistą: "Wścieklica" bo­wiem to sztuka wiejska.

Jedyna taka w dorobku Witkace­go. Opowiada historię chłopa, który zrobił karierę w sejmie, zapędził w owczy róg ministra skarbu, cały sejm wybebeszył na ochotniczą ar­mię, a potem zrobiwszy swoje na szerokim świecie, jak prawdziwy gospodarz powrócił do swojego obo­wiązku i znów orze ziemię w Niewyrypach Dolnych, podczas gdy wieś go błaga, by został wójtem, a dyplomaci - by kandydował na prezydenta Rzeczypospolitej. W ro­ku 1925, kiedy rzecz miała prapre­mierę, opinia uznała ją dość zgodnie za satyrę na Witosa i był to jeden z powodów teatralnego sukcesu tej sztuki, największego, jaki osiągnął Witkacy za życia. Pisarz twierdził, co prawda, że karykaturowanie leadera "Piasta" nawet mu do głowy nie przyszło. Lecz moment był go­rący, wkoło Witosa wrzało, za rok miał po raz trzeci zostać premierem i stracić tę tekę w parę dni później, gdy Piłsudski dokonał majowego zamachu. Witkacy, świadomie czy nie, wleciał w sam środek rozgrywki. Cóż, tak to bywa z sukcesami w teatrze, kiedy się wszyscy rozpolitykują. A my w Polsce mamy szczę­ście do burzliwej pogody.

Mało ważne to dzisiaj zresztą, Witos, nie Witos. Ciekawsze, że w rodzimy temat chłopskiego awansu wpisał Witkacy raz jeszcze swoją teorię rozwoju społecznego. Dawne epoki - sądził - były czasami nierówności społecznej, ale i wiel­kich indywidualności; demokraty­zacja przyniesie ich kres, mechani­zację życia, zanik uczuć metafizycz­nych, szarzyznę społeczeństwa kon­sumpcyjnego. Możliwości jednostki maleją z roku na rok, ograniczane przez mechanizmy polityczne i spo­łeczne, coraz bardziej złożone i co­raz bardziej anonimowe. Na razie jednak - powiadał - mamy okres przejściowy i szansę (na krótko) zyskują wszyscy: chłop i bankier, artysta i morderca. Każdy może się wybić.

Koszaliński Jan Maciej myśli po­dobnie jak Witkacy. Niewesoło. Na tych myślach polega jego dramat. Stąd szamotanina, wahania, nagłe decyzje i wolty, wreszcie finałowa wygrana w wyborach, która jest taktycznie zwycięstwem, zaś psy­chicznie klęską. "Nijakiej woli, psiakość zatracona, mi nie ostawili..." A Wścieklica to chłopisko silne, am­bitne, zajadłe, arywista i selfmademan. Ale także rozdarty intelektu­alista; trochę mu się w głowie kieł­basi, lecz widzi i rozumie wiele. Barwny i niegłupi jest ten scenicz­ny portret Witkacego w chłopskim wcieleniu. I zarazem portret pierw­szego pokolenia wiejskiej inteligen­cji, dla której otwarła się wreszcie droga do najwyższych stanowisk państwowych.

SPORADYCZNE przed wojną, podobne kariery są dziś u nas powszechne, wszyscy takich znamy. Że zaś na dodatek w tej sferze zmienia się bardziej in­tensywność i komplikacja niż zasa­dy, a Witkacy miał oko bystre - więc oklaski sypią się często. Na warszawskich Spotkaniach Teatral­nych spektakl koszaliński przyjęto najbardziej owacyjnie ze wszystkich prezentowanych przedstawień. Lecz i w terenie, w objeździe, ma on dobrą publiczność: słoma, kury i ambicje polityczne, któż tego nie pojmie! Nawet dyskusje o Bergsonie, w tej słomie toczone, ciekawią i bawią. I właściwie wcale nie dzi­wią: nie o takich rzeczach rozprawia się dziś na wsi między podorywką a oglądaniem red. Wilhelmiego w pudełku telewizora.

"Swinarski" neonaturalizm insce­nizacji godny jest w tym kontek­ście żywej uwagi bo Witkacego nasze teatry grywają już masowo, sezon w sezon - ale reżyserzy partolą go na potęgę. Sięgają piętą do ucha, wysilają się na "teatr inte­gralny", zabawy formalne, "gro­teskę" (to dno!), na "pikasy", na surrealizm z zagranicznych folde­rów - tylko nie bardzo wiedzą, jaki to pisarz. Nie "czują" jego wrażli­wości, rzadko też rozumieją, co ma do powiedzenia Witkacy-intelektualista. "Wścieklica" Macieja Prusa to obok studenckich "Szewców" w "Kalamburze" (1985) pierwszy do­bitny przejaw zmiany orientacji w tej mierze. Wreszcie spektakl zro­biony z sensem, cały wyprowadzony z tekstu konkretnej sztuki, nie z re­cept na Witkacego "w ogóle". Zwy­czajny, "realistyczny". I chyba ry­suje się tutaj pewna cezura poko­leniowa. Średnia generacja łapie za Witkacego z różnych względów, ale głównie dlatego, że ma komplek­sy. Zżera ją komercyjne efekciar­stwo, więc chce być "awangardowa", nie zostawać w tyle, "dotrzy­mać kroku". Najmłodsi, dojrzewają­cy w latach sześćdziesiątych, słusz­nie lekceważą tamte wyłysiałe awangardy, Witkacego natomiast za­czynają czytać bez wysiłku.

Prus z całą powagą pokazuje wieś, jaką nakreślił Witkacy i jaka przestała być literackim paradok­sem. Mentalność, uczucia, ambicje są tu już inteligenckie, odruchy, gest, strój, obyczaj - jeszcze chłop­skie. "Intelektualny" dialog zderza się więc natychmiast z akcją, po­staciami i scenerią, dając nieustan­ny komizm, absurdalny i naturalny zarazem. Bez wygłupów, "pomy­słów", wyduszania śmiechu na siłę. I mimo że aktorzy grają dramat, nie farsę. Czy raczej "życie" po prostu.

Technicznie są zresztą wątli, Kłopockiemu jako Wścieklicy brak siły i indywidualności aktorskiej, więc choć "nagrywa" wściekły tempera­ment, niezbyt mu wierzymy, znacz­nie lepsza aktorsko jest Ewa Nawrocka (Rozalia), pod koniec ładnie dogania ją też, słaba początko­wo, Ewa Milde-Prus (Wanda). Wszyscy jednak mają trafny rysu­nek roli, prowadzeni wrażliwie, z pełnym wyczuciem ironii i auto­ironii, ale w pierwszym rzędzie tego, co serio. Myśli i konfliktów. I gra­ją ofiarnie. W scenie kłótni obie pa­nie biorą się za kudły, aż miło. Tarzają się w słomie, obrzucają się nią, rozwścieczone. Nie dbają o fry­zurę, o szminkę - wolne od obrzy­dliwej minoderii gwiazd, co zawsze muszą być "śliczne". Wstają brud­ne, osypane pyłem, ze słomą we włosach - i widz oddycha z ulgą: no, wreszcie trochę prawdy.

Sceneria też gra. Dyplomaci we frakach, agitujący Wścieklicę, bro­dzą w słomie, jednemu długie żółte źdźbło zawisa na cylindrze. Przy­padkowo. Bo Wścieklica podczas rozmowy z nimi przerzuca słomę widłami. Niestety mechanicznie: "aby przerzucać". Podobnie rąbie "aby rąbać", podobnie ludzie w III akcie biegają "aby biegać": zadania aktorskie, dobrze pomyślane, bywa­ją reżysersko puszczone. Byłyby śmieszniejsze, gdyby zawsze mia­ły wyraźny cel, choćby absurdalny: gdyby np. Wścieklica w scenie z dy­plomatami uparcie budował na sa­mym środku stóg, który się ciągle osuwa. Cudowny za to jest moment, gdy Valentina, stołeczna kokota w wytwornej toalecie jak z witkacowskich obrazów, siedzi w słomie na korycie, z niesmakiem patrząc na kurę, która przystanęła i obser­wuje ją ciekawie: obie "ogrywają" się nawzajem bez pudła.

Kurom w ogóle należą się osobne brawa. Za takt, dyskrecję obycia ze sceną. Za cichutkie pogdakiwanie tworzące nastrojową ścieżkę dźwię­kową dialogom. I za inwencję ak­torską. Zaraz na początku, uprze­dzając burzliwy romans Wścieklicy z Wandą, kogut z kurą podczas warszawskiego występu ryzykują nawet akt erotyczny nie przeszarżowują jednakże, utrzymują się świetnie w klimacie spektaklu. Choć jest w tym przecież i aluzja, i sex, i autentyczna improwizacja, i hap­pening, i coś z "Oh, Calcutta", tyl-

ko w znacznie lepszym guście. A w finale, gdy już przed aktorami stoi kosz kwiatów, kogut obchodzi go wkoło i w nagłym podskoku skubie gałązkę asparagusa: dobry, stary ko­mik, co na końcowe bisy zawsze chowa jeszcze jakiś "greps".

PODKREŚLAM te przypadkowe uroki, bo wnoszą szczególny ton w naturalistyczną scenerię przedstawienia. Świeżość niespo­dzianki? Nie tylko. Spoza wsiowej codzienności, chłopsko-politycznej i kulturowo- słomiano-kurzej wyłania się czasem osobliwe drugie dno: przewrotna dziwność, liryczna, smutno-śmieszna, nie bardzo uchwytna. Licho wie, jak to nazwać. Prowadzałbym na ten spektakl wszystkich reżyserów, biorących się do Witkacego. Żeby przestali partolić. Żeby zrozumieli. Ale nie warto. Zrozumieją najwyżej, że te­raz jest modne grać Witkacego w kurniku. I że właśnie do tego ich namawiam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji