Artykuły

Śląska kronika

"Polterabend" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Wojtek Kałużyński w Dzienniku - Kulturze.

Nowy dyrektor artystyczny Teatru Śląskiego Tadeusz Bradecki na reżyserski debiut na katowickiej scenie wybrał sztukę o Śląsku opowiadającą i po śląsku napisaną. Z "Polterabend" Stanisława Mutza wycisnął tyle, ile zdołał.

Po sukcesie "Cholonka" Janoscha w Teatrze Korez inne śląskie sceny zaczęły się interesować śląskim repertuarem. Tyle, że dobrze napisanych sztuk z tej kategorii właściwie nie ma. Na teatralne deski trafiały więc np. strzępki socjologicznych badań ("Wszyscy odchodzą w ciemność" w Gliwicach) albo wspomnienia profesora Jacka Rykały (katowicka "Mleczarnia"). Premiera "Polterabend" udowadnia, że o scenicznym "śląskim" tekście rangi "Cholonka" można tylko marzyć. Sztuka Mutza napisana w całości gwarą próbuje wpisać śląskość w symboliczne losy archetypicznej rodziny. Rodzina jest oczywiście wielopokoleniowa, oczywiście górnicza. Oczywiście rozdarta między kulturą niemiecką a polską i z tego też powodu mielona w młynie wielkiej historii, zawsze obca wśród swoich i swojska wśród obcych. Jedni synowie Jorga i Berty służą w polskim, drudzy w niemieckim wojsku. Ktoś brał udział w powstaniu, ktoś do powstańców strzelał. Co chwila któryś z potomków się sprzeniewierza i zostaje wyznawcą a to cesarza Wilusia, a to Piłsudskiego, a to Hitlera, a to Stalina, a na ścianach zmieniają się portrety. Najlepsi giną na wojnach, a najmłodsi gdzieś mają kulturę, w której się wychowali. Dość mają garbu śląskości, wolą inną, wygodniejszą tożsamość.

Mamy tu więc w pigułce cały katalog cierpień Śląska i Ślązaków na przestrzeni XX wieku z całym dobrodziejstwem inwentarza przekalkowany z tego, co już było w dobrej i złej literaturze (u Morcinka, Szewczyka, Janoscha), w wielkim kinie Kutza i w filmach Kidawy. Katalog doprowadzony aż do dzisiejszych i także widzianych przez pryzmat stereotypu problemów z tożsamością, upadkiem kultury górniczej, zanikiem tradycji, zmierzchem modelu rodziny. Diagnozy i wnioski Mutza są spóźnione, oczywiste i dość banalne Mimo to pierwszą część "Polterabend" ogląda się nieźle. Dzięki rubasznemu, śląskiemu humorowi, dzięki barwnym, pomysłowo zainsce-nizowanym rodzajowym scenkomi. A przede wszystkim dzięki samemu językowi. Bo to właśnie śląski język staje się tutaj jednym z głównych bohaterów. Wszystko się zmienia, marnieje, odchodzi w przeszłość, a język trwa, opierając się zniemczaniu katechizmu, spolszczaniu Biblii i wiatrom ze wschodu. Bradecki uczynił z mowy śląskiej instrument ożywiania umierającej kultury, podtrzymywania pamięci. Więc ów język ani przez moment nie brzmi fałszywie. Ani w błahych małżeńskich sprzeczkach, zabawnych scenkach z życia, ani w dramatycznych momentach zwrotnych na zakrętach historii. Świetnie przysłużyła się temu efektowi oszczędna scenografia zredukowana do mapy śląskiego domu i kopalnianej hałdy za oknem. Przysłużyli się też aktorzy. Klasą dla siebie jest Ewa Leśniak, której kreacja matriarchalnej śląskiej omy skrzy się bogactwem odcieni. Dobrze poradził sobie Wiesław Sławik, odnajdujący w pękniętej mentalności ojca rozsypanej rodziny i rys tragiczny, i humorystyczny.

To wszystko przekonuje jedynie w pierwszej części spektaklu. Drugiej, pełnej dętego symbolizmu, ani sprawna reżyseria, ani czujni aktorzy nie byli w stanie już uratować. I znów sam język nieco pomaga, nadając pozór autentyzmu sztucznym, odgrzewanym recytacjom. Chwała więc Bradeckiemu, że z marnego tekstu wyłuskał maksimum tego, co mógł. Gdyby nie jego robota, "Polterabend" z trudem dawałby się oglądać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji