Artykuły

"Bolero" z nutką fałszu w tle

"Bolero" w reż. Piotra Szczerskiego w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Monika Rosmanowska w Gazecie Wyborczej - Kielce.

W "Bolerze" w reżyserii Piotra Szczerskiego, odwrotnie niż w jego słynnym muzycznym odpowiedniku autorstwa Maurice'a Ravela, częściej mamy do czynienia z kakofonią niż polifonią, a niektóre sceny przypominają nie grę orkiestry w czasie koncertu, ale strojenie instrumentów tuż przed.

"Bolero" czeskiego dramaturga Pavla Kohouta to obraz pewnego fragmentu rzeczywistości, w którym to kobiety twardo stąpają po ziemi, a mężczyźni są tylko narzędziami w ich wyrachowanych rękach. Panie doskonale wiedzą, czego chcą, wiedzą, jakie mają atuty i jak mogą je wykorzystać, by ową upragnioną rzecz zdobyć. Seks jest więc dla nich tylko nic nieznaczącym aktem, drogą, która do czegoś prowadzi lub pozwala przed czymś uciec. Panowie, na przekór wszelkim stereotypom, są słabi i chętnie się paniom podporządkowują. Seks jest dla nich sposobem na zarobienie pieniędzy, jak w przypadku Chrisa (Michał Węgrzyński), lub wypuszczenie "duszy" - jak mawia Thomas (Paweł Sanakiewicz). U Kohouta i u Szczerskiego kobiety są silnie zarysowane, charakterystyczne, psychologicznie złożone. Słabi, a przez to bardziej bezbarwni panowie są tylko ich cieniem.

Całość - jak "Bolero" Ravela - obraca się wokół tego samego tematu. Każda scena pokazuje relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami. W scenicznym buduarze (ciekawa scenografia Jana Polewki) jak w kalejdoskopie zmieniają się tylko pary. Zdradzający są też zdradzanymi. O ile jednak u Ravela temat się zaskakująco rozwija, o tyle na kieleckiej scenie wygrywanie wciąż tej samej melodii, nawet przy użyciu innych instrumentów, chwilami zaczyna nużyć. Widz dostaje całą paletę bohaterów, ale żadnego nie jest w stanie dobrze poznać. Wielu z nich jest do siebie podobnych. Indywidualizm schodzi na drugi plan.

Nie wszystkie duety elektryzują. Już pierwsza zabawna i przewrotna scena, w której powinno aż iskrzyć między dwoma kochankami, jest nudna. Zupełnie nieprzekonująco wypada tu debiutująca na kieleckiej scenie Katarzyna Chlebny. Aktorka wydaje się być spięta i nienaturalna za każdym razem, gdy staje przed widzami w samej bieliźnie. Później jest zdecydowanie lepiej. Duety, które stworzył Paweł Sanakiewicz najpierw z Beatą Pszeniczną (Martą), a następnie z Beatą Wojciechowską (Herminą), są doskonałe. Zabawne, lekkie i przede wszystkim dobrze zagrane. Panie są wręcz stworzone do ról zimnych i wyrachowanych kobiet, a Sanakiewicz ze swoją posturą jako bezradny mąż i kochanek pozytywnie zaskakuje.

Ciekawy jest też w tej sztuce język. Przaśny, ale nieprzekraczający granicy dobrego smaku. Język Kohouta, jak język czeskiej literatury w ogóle, jest ironiczny, lecz zarazem pełen dystansu do tych przede wszystkim, którzy tego języka używają. Widz znakomicie odnajduje się w językowych grach serwowanych hojnie piórem Kohouta, bo Kohout, jak i pozostali "literaccy" Czesi (Hrabal, Kundera, czy Viewegh), kpi przede wszystkim z tego, co uda się podsłuchać zza ściany, i z tego, co uda podpatrzyć się przez okno - z siebie w zwyczajnych ludzkich sytuacjach.

Pomimo że nie wszystko i nie wszyscy są w tym spektaklu dobrze zgrani, sztukę tę warto zobaczyć z co najmniej czterech powodów: znakomitego tekstu Pavla Kohouta, Pawła Sanakiewicza, który nawet w samym prześcieradle nie traci rezonu, Beaty Pszenicznej, która z anioła na potrzeby tego przedstawienia skutecznie zmienia się w ostrą, twardo stąpającą po ziemi babkę, oraz gościnnie występującej na kieleckiej scenie Beaty Wojciechowskiej, dojrzałej i ukształtowanej aktorki, która tę dojrzałość znakomicie wygrywa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji