Artykuły

Nie tylko "ojców dzieje"

Jeśli wierzyć pogłoskom, że w dniu premiery "Dziadów" inscenizowa­nych przez Konrada Swinarskiego na kilku scenach przysposobionych w budynku Starego Teatru i jednej, rzeczywistej - acz przebudowanej - re­żyser tego niezwykłego spektaklu obcho­dził swe 44 urodziny, trzeba przyznać, iż byłoby to okolicznością wcale efektow­ną.

Tym więcej, że (co łatwo sprawdzić) na ów niedzielny wieczór w kalendarzu przypadały jeszcze imieniny Konrada... Schody zaś wio­dące z szatni do foyer teatru obsiadły auten­tyczne dziady, z których jeden otrzymawszy skromny datek od żony prezesa krakowskiego oddziału Związku Literatów, wyraził nadzie­ję: "oby te nasze Dziady miały szczęście i "szły" jak najdłużej, co daj Panie Boże".

Wprawdzie "Dziady" są, mówiąc najogólniej, również i waśnią człowieka, który ojrzuca swe dawne imię oraz osobiste klęski na rzecz zbio­rowej, poetyckiej, romantycznej i patriotycznej idei - a więc waśnią człowieka zbuntowanego z Bogiem, to przecież dziad-statysta sceniczny rzecz ujął po swojemu, a nawet poprzez tę miniimprowizację wprowadzał (za drobną opłatą) niektórych widzów we wspólny obrzęd, wspól­ne przeżywanie inscenizowanego poematu Mic­kiewicza w skali dotąd niespotykanej. Przynaj­mniej w krakowskich teatrach.

Nie szukajmy jednak sensacyjek i plotkarskiej atmosfery, w bądź co bądź, nie najbardziej znaczących symbolach tego zadziwiającego poematu dramatycznego. Ani bowiem zagadkowa licz­ba ,,44", ani "msze narodowe", ani "cudowne" przemiany Gustawa-Konrada - Milijona i dzie­siątki innych zjaw czy przywidzeń nie decydu­ją o faktycznym ładunku treściowym i filozo­ficznym "Dziadów". Nie decydują one tym bar­dziej w widowisku Swinarskiego, które - acz wierne niemal co do słowa tokowi tekstu - stara się zbliżyć do naszych współczesnych od­czuć i myśli częściej przy pomocy drogowska­zów realistycznych lub sięgając nawet po re­kwizyty naturalizmu, aniżeli tonąc w mglistych oparach symboliki. Wiadomo przecież każdemu uważnemu czytelnikowi poematu, że najmniej przekonywające w lekturze są właśnie owe, bli­żej niedopowiedziane, konwencjonalne dla wy­obraźni poetów-romantyków, przenośnie oraz tajemne maski słów i znaków z "nieba i z zie­mi".

Swinarski podjął - i za to należy mu się uznanie - próbę scalenia bynajmniej nie jednolitego utworu w sposób odbiegający od tradycji wystawiania "Dziadów" na naszych sce­nach. Nie udziwniał też własnej inscenizacji. Pozostał wierny autorowi. Wydobył jedynie z zaprezentowanej całości widowiska, do­tąd w pełnym kształcie nie granego, akcen­ty jakby wyzwalające wymowę tego dzieła z nakładanych nań gorsetów poetycko-filozoficznych. Zrezygnował ze zlepka opowieści i obrazów w obrębie jednej sceny. Posłużył się obrzędowością pogańsko-chrześcijańską na ze­wnątrz sali teatralnej - każąc stać widzom niemal nad "grobami" cmentarza, gdzie Guślarz przyzywa dusze zmarłych, które ukazu­ją się na podwyższeniach czy na ołtarzu zaimprowizowanej kaplicy - aby wywieść i uwznioślić następne części przedstawienia windując je na podest przerzucony przez sa­lę, od sceny ku balkonowi, na wysokości ra­mion widzów.

Spektakl trwa bardzo długo. W przeważającej mierze zachowuje zwartość, ale są tu partie - zarówno tekstowo, jak i inscenizacyjnie - prze­ciągnięte, jakby wymykające się ogólnej spój­ni widowiska, skądinąd głęboko oraz ciekawie przemyślanego. Próbuje ono wciągnąć widownię w nurt zmagania się człowieka pełnego żarli­wości umysłu i wyobraźni - z samym sobą, Bogiem-mitem mechanizmu wszechświata, z na­rodem i jego przywarami oraz z wrogami naro­du. Swinarski, nie pomniejszając ładunku pa­triotycznego, wyprowadza swoją wizję "Dziadów" w sferę ogólniejszą: uwalniania się z więzów niewoli osobistej przyziemności, cięższej w pro­cesie ozdrowieńczym od aktów przemocy, które przecież - złamawszy fizycznie naród - nie potrafią zniszczyć jego ducha. To uwypuklenie walki z własnymi słabościami - wcielonymi w kształty snów, widzeń oraz przeżywania ojców dziejów na płaszczyźnie filozoficznej, moralnej i etycznej - pozwala w inscenizacji Swinar­skiego dostrzec nowe wartości, odczytane z lo­giczną konsekwencją w jego antytradycyjnych (pod tym względem) "Dziadach". W "Dziadach", któ­re - być może - po raz pierwszy ukazują nie tylko narodowe oblicze ich twórcy.

Naturalnie, sa to również "Dziady" kontro­wersyjne. Wyjaskrawione, niekiedy na­zbyt krzyczące, opętane jakimś szaleń­czym tańcem złych i dobrych mocy, nie szczę­dzące odbiorcy wrażeń dosadnych, prowoka­cyjnie ekspresyjnych aż do świadomej "pretensjonalności". Mogą trwać krócej, mniej męczyć - gdyby się przyjęło, że owa męka jest czymś przypadkowym, a nie założoną te­zą widowiska zmuszającego widza do wysił­ku. Czy jednak ów wysiłek - zamierzone współuczestnictwo w spektaklu, bez biernej postawy obserwacyjnej - zostaje osiągnięty w tym stopniu, w jakim go chciał narzucić inscenizator? Myślę, że trudno tu wyrokować jednoznacznie. Coś jednak z tego klimatu przeżywania na gorąco udało się Swinarskiemu utrzymać w niezwykłej formie przedstawienia. Więc chyba i drobne niespójności obrazów można darować i pewne niedoszlifowania aktorskie wybaczyć, jako że teatr ogromny, który przed nami postawił - nie musi być w każdym szczególe budowlą pre­cyzyjną. Bryła tego teatru przytłacza swą ma­są. Jej chropowatość nie zmniejsza wielkości.

Pewnie, że można zakwestionować potrzebę grania "Dziadów" prawie w całości - i tak postrzępionej przez samego autora. Można by np. wystawić poemat w układzie scen wybranych przez Wyspiańskiego, na którego wersję nie wiadomo czemu teatry za mało zwracają uwa­gę. Ale to już całkiem inna sprawa. Tym nie­mniej wydaje sie, że bez szkody dla wymowy ideowej i filozoficznej dzieła, widowisko Swi­narskiego zyskałoby przy skrótach pierwszej i drugiej części - na ostrości i zwartości drama­tycznej. Choć, po prawdzie, ta manifestacja uległości tekstowi i poszanowania praw autora mogą zaimponować w dobie tendencji do spu­stoszeń w dziełach, zwłaszcza nieżyjących, dra­maturgów. Bez względu na ich rangę. Swinarski jeszcze raz dokumentuje swą postawę inscenizatora, który wie czego chce od konkretnej pozycji dramatycznej - nie musząc uciekać się do zastępowania pisarzy w tym, co napisali. Je­śli więc bierze na swój warsztat reżyserski ja­kieś dzieło, pozostaje, ono zawsze własnością autora. Ale interpretacja jest już sprawą wnikliwości, współczesnego i bardzo osobistego stosunku reżysera do idei utworu. Nic tu z mody i pędu do powierzchownych efektów. Można się ze Swinarskim nie zgadzać w kwestiach takich czy innych ujęć, można odrzucać jego spojrze­nie na kształt dramatu, polemizować i wzruszać ramionami - ale nie można mu zarzucić, że dokonuje wyboru sztuki, której nie czuje i w której nie ma nic istotnego do powiedze­nia.

Wszystko jedno, co sądzą przeciwnicy i zwolennicy "Dziadów" na scenie (osobiś­cie, przyznaję się po heretycku: nie je­stem entuzjastą tego poematu) - ale spek­takl w Starym Teatrze na pewno przejdzie do historii, jako wydarzenie inscenizacyjne. Jako - swego rodzaju - przełom w dotych­czasowych ujęciach "Dziadów". Otwiera bo­wiem, przy skojarzeniach z wielu podobnymi próbami na świecie i u nas (m. in. Grotowski) bramę do wzbogacenia widowisk teatral­nych zarówno odejściem od jednego miejsca akcji scenicznej, jak też i koncepcją (mniej lub więcej udała) włączenia do artystycznego obrzędu - aktorów przypadkowych: widowni.

A, że czyni to właśnie wybrawszy obrzędowy spektakl - nie ma w tym żadnej sztuczności, ani wymuszania współuczestnictwa. Jest tyl­ko sprawą wyobraźni stopień zaangażowania poszczególnego odbiorcy, czy i jak zdoła on odnaleźć swe miejsce oraz rolę w przedsta­wieniu.

Myślę, że "Dziady" są utworem zbyt znanym, aby istniała potrzeba prowadzenia czytelnika - potencjalnego widza za rączkę przez gąszcz sytuacji, dialogów i tyrad. Poemat należy do pod­stawowych lektur szkolnych, a Wielka Impro­wizacja, widzenie ks. Piotra, wywoływanie du­chów przez Guślarza, sceny więzienne, Salon Warszawski, Salon Senatora z rozdzierającym epizodem pani Rollison, czy wreszcie słynny wiersz "Do Przyjaciół Moskali" musi znać każdy człowiek, jako tako kulturalny, żyjący w na­szym kraju. Ale znać to nie znaczy mieć po­gląd, co może tu wydobyć z tekstu (często niescenicznego) teatr. Toteż warto, przynajmniej w skrócie i uproszczeniach, prześledzić chociaż­by węzłowe ujęcia inscenizacyjne w spektak­lu Swinarskiego. Te, które bezspornie budzą u-znanie i są rewelacją artystyczną oraz te, które przy całym podziwie dla wysiłku reżysera i ak­torów - wywołują dyskusyjne wrażenia lub wręcz sprzeciwy.

Absolutna zwartość i przejrzystość panuje - wbrew mrocznej scenerii - w obrzę­dowej części "Dziadów" wspomaganej za­wodzącymi tonami skrzypiec, muzyki Zyg­munta Koniecznego przylegającej do powta­rzanego, jak refren, wiersza "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie / Co to będzie, co to bę­dzie". Postacie obrzędu przemykają wśród stło­czonych widzów wokół "scenki" w foyer. Po­jawiają się duchy. Za oknem (prawdziwym) zwisa kukła. Widmo znienawidzonego pana

wywołuje pomruki gniewu ludu. Znikają zja­wy "napojone" i zasycone strawą. Konwulsyjnie wije się Dziewica na ołtarzu kaplicy. Nie zniknie duch Gustawa - niemy początkowo wobec bolesnych wspomnień przeszło­ści, zdradzonego uczucia ze strony ukochanej. Później scena z księdzem i pierwsze słowa rozgoryczonego ucznia, który klęskę osobistą przeniesie w sferę konieczności walki za na­ród, społeczeństwo. Próbka aktorska - Jerze­go Treli (Gustawa) zapowiada interesujący ton artystyczny w III części "Dziadów". Bar­dzo dobry epizod Sowy (Elżbieta Karkoszka), Guślarz (Roman Stankiewicz) przejmujący swą zabobonną autentycznością.

Wejście na salę. Reflektory oświetlają po­dest. Więzienie. Dodatkowy mur żandarmów. Młodzi więźniowie, obraz ważniejszy od ak­torstwa. Znów Gustaw. Sen - kapitalna sce­na biało-czarna: Anioł Stróż i duchy nocne. Świetlisty kostium Zygmunta Józefczaka - czarny Tadeusza Malaka. "I ty w samotnym więzieniu / jako prorok na pustyni / Dumaj o swym przeznaczeniu". Muzyka. Chór anioł­ków - diabły. Teraz już niemal wszystko po­dzielone na strony: jasne i ciemne. Niebo, ziemia, ironiczne kontrasty. Przemiana Gu­stawa w Konrada. Improwizacja "...tam dojdę gdzie graniczą Stwórca i natura..." Bez koturnów. Rola Jerzego Treli godna zapamiętania. Talent pokonuje trudności, którym nie sprostało wielu doświadczonych aktorów. Ewa (Anna Polony) romantyczne widzenie. Świetny styl mówienia wiersza. Ksiądz Piotr

- oszczędna, skupiona gra Andrzeja Kozaka. Rewelacyjny epizod wypędzania złego ducha - popis inwencji reżysera. Widzenie Senato­ra. Kreacja Wiktora Sadeckiego. Salon War­szawski - ciekawa interpretacja postaci Adolfa (T. Malak). Pan Senator - trochę ni­jaka scena ogólna z wciąż utrzymującym się w wielkiej formie artystycznej Sadeckim. Bal. Aktorsko nie wyzyskany. Przejaskrawiona scena z panią Rollison (Izabela Olszewska). Skok z okna (autentyczny), ale czy potrzebny? Efekt? Klamra: Noc Dziadów. Sugestywny stukot kibitki. Do Przyjaciół Moskali - pięk­ny akord spektaklu, piękna interpretacja Treli.

A pomiędzy tymi scenami - proporcje usta­wienia grup. Niemal szermiercze. Bo to szer­mierka - na słowa, bunty, śpiewy, tańce. Pier­wszorzędny pomysł z diabłem jako mistrzem ceremonii dworu (Jerzy Stuhr). Nadmiar efek­tów dźwiękowych (pioruny). Dosłowność chyba zbyteczna.

Ładne stroje Krystyny Zachwatowicz. Intere­sująca, "siedząca" w inscenizacji scenografia Swinarskiego (tło głównej sceny, jak kościół - doskonały skrót dekoracyjny w foyer, kapitalne rozwiązanie scen z czerwonym chodnikiem wzdłuż podestu, gra świateł).

Para na refleksje. Zachęta do myślenia to już wiele. A po wyjściu z teatru, z tego teatru jaki zaproponował Swinarski w wymiarze filozofii i poskromionej poezji - nie da się nie myśleć o świecie, w którym wolność i niewola ludzkiego ducha są wyra­zem siły lub słabości charakteru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji