Artykuły

Piąta woda po kisielu

"Polterabend" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Michał Smolorz w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Od blisko 20 lat błagam dyrektorów śląskich teatrów, aby próbowali sięgać po śląski repertuar. Zaprzeszły szef "Wyspiańskiego" odpowiadał: Co? Jakieś gusła na narodowej scenie? Nigdy! I teraz jestem w kropce .

Tadeusz Bradecki, obecny dyrektor artystyczny Teatru Śląskiego, wreszcie zrealizował sztukę o Śląsku i po śląsku napisaną - "Polterabend" Stanisława Mutza. Powinienem płakać ze wzruszenia, peany wyśpiewywać, dąć w trąby i bić w bębny. Nie płaczę, nie śpiewam, nie trąbię i nie bębnię. I powiem dlaczego.

Pośród gnębionych przeze mnie dyrektorów teatrów jedynie szef chorzowskiej "Rozrywki", pan Dariusz Miłkowski, odpowiadał przez lata ze spokojem: Przykro mi, ale nie ma dobrej literatury dramatycznej z tego gatunku. Zdanie zmienił, i to tylko częściowo, po sukcesie "Cholonka" w Korezie.

Dziś, po premierze sztuki Mutza w "Wyspiańskim", to ja częściowo przyznaję, że dyrektor Miłkowski miał rację - trudno o dobry repertuar z tej półki. Bo "Polterabend", sztuka, która miała być uosobieniem śląskich dramatów, jest zwyczajnie kiepska. A podejmowane jeszcze przed premierą dziennikarskie porównania do dzieła Janoscha to obraza dobrej literatury.

Po pierwsze: dlatego, że autor sięgnął po pomnikowy i mocno już wyeksploatowany archetyp śląskości oraz po wszystkie towarzyszące mu, a równie ograne stereotypy. Mamy więc wielopokoleniową rodzinę śląską (górniczą, a jakże! - chciałbym dożyć czasów, gdy modelowego Ślązaka będzie odgrywał człowiek innego zawodu), żyjącą od pokoleń na polsko-niemieckim pograniczu. Unikającą narodowych deklaracji, czy jest bardziej polska, czy bardziej niemiecka, i z tego powodu targaną wichrami historii oraz zbierającą baty raz z jednej, raz z drugiej strony. Mamy obowiązkowo synów ginących a to w niemieckim, a to w polskim wojsku, mamy obowiązkowe pokusy od kajzera, od sanacji, od faszystów i od komunistów. I równie obowiązkowe świniobicie z krupniokami i żymlokami. Niczego nie zabrakło, jest cały żelazny i po stokroć zużyty repertuar krzywd, tragedii, trudnych wyborów i łatwych przyjemności. Autor po prostu otwarł konserwę z metką "śląskie problemy egzystencjalne XX wieku", wygarnął wszystko na talerz, podgrzał w mikrofalówce i podał na stół. Gdyby wyskoczył z tym - dajmy na to - w 1990 roku, pewnie chodziłby w glorii bohatera "odkrywającego zakłamaną prawdę o Śląsku" i jako taki mógłby liczyć na uznanie. Dziś, jest już tylko maruderem, który nie zdążył na pociąg rewolucji, więc po 18 latach staje pod bramą Pałacu Zimowego i krzyczy, że car to kanalia.

Po drugie: zastanawiam się, czy autorowi zabrakło talentu na stworzenie własnego, oryginalnego dzieła, skoro tak bezlitośnie sięgnął po gotowe wątki i motywy literackie, budując z nich prostą, niewyszukaną kompilację, pozbawioną autorskiego szlifu. Właściwie cała sztuka składa się z zapożyczeń: najstarsze pochodzą z dwu sztandarowych powieści znakomitego śląskiego pisarza Augusta Scholtisa (1901-1969) - "Ostwind" ("Wschodni wiatr" - 1932) oraz "Baba und ihre Kinder ("Baba i jej dzieci" - 1934). Mamy tu liczne wątki z dramatu Stanisława Bieniasza (1950-2000) "Biografia" (notabene krótko wystawianego w latach 1990-91 w tymże Teatrze Śląskim w reżyserii Jerzego Zegalskiego). Nie brakuje zapożyczeń ze wspomnianego już "Cholonka, czyli dobrego Pana Boga z gliny" (choćby epizod z nadaniem dziecku imienia Adolf albo ten z ideologicznym świniobiciem). Znalazłem u Mutza nawet motywy z... mojej własnej noweli "Dwie drogi do nieba" z 1990 roku, na podstawie której powstał wielekroć nagradzany film Wojciecha Sarnowicza "Stanika Cyronia droga do nieba" z 1994 roku (bliźniacze śląskie modlitewniki "Droga do nieba" i "Weg zum Himmel" oraz esaman, który po wojnie objawia się w mundurze komunistycznej formacji). Nie zarzucam Mutzowi plagiatu - po prostu uświadamiam mu, że wszystko to już było, a on sam nie wysilił się, aby stworzyć choć jedno dramaturgiczne novum. Zapożyczenia w literaturze nie są niczym zdrożnym, wszakże pod warunkiem, że służą jakiemuś twórczemu rozwinięciu, a to pastiszowi, a to wariacjom na temat. A nie prostej wycinance: weź pięć książek i poskładaj z nich szóstą.

I wreszcie po trzecie: dla autora śląska gwara stała się nie tyle językiem twórczego wyrazu, lecz wartością samą w sobie. Postanowił więc wykonać tytaniczną pracę i zmieścić w tekście jak najwięcej śląskich "ausdruków" (czyli gwarowych słówek i zwrotów), zupełnie jakby chciał do tekstu sztuki przepisać cały słownik polsko-śląski. Powstała z tego mowa irytująco sztuczna. Bo jeśli baba chce chłopu powiedzieć, żeby przyniósł węgiel, to mówi po prostu "Przynieś wonglo". U Mutza musiałaby powiedzieć to tak: "Ściongnij lacie, wciongnij szczewiki, łoblyc westa i mycka, weź kibel, idź do piwnice, nasuj wonglo hercówom, przinieś na wiyrch, przesuj to do kolkastle, postow kibel pod ausgusym i wciepnij wongle do kachloka". W efekcie - zamiast po prostu grać, aktorzy przez trzy godziny muszą bez przerwy gadać, wydając z siebie tysiące słów, których jedynym sensem jest epatowanie widowni lawiną tych "ausdruków" oraz zabawa, który widz ile odgadnie. To jest dobre na festyn do kabaretu ludowego (od lat uprawia ten gatunek Marian Makula w słynnym monologu "Skuli wyjazdu sprzedom drabko: messingowy kromlojchter po omie, holcbajn po opie, dwie stare biksy po magiwyrflach, nudelkula i kwyrloki, tepich, lojfer i zawanckowany szislong" - itd.), ale nie do teatralnego dramatu z historiozoficznymi aspiracjami.

Jeśli "Polterabend" w ogóle daje się oglądać (a i to tylko do połowy, bo druga część jest już okrutnie męcząca), to tylko dzięki sprawnej realizacji. Aktorom, reżyserowi i całej reszcie zespołu twórczego składam więc podziękowanie, że mimo wysiłków autora nie umarłem z nudów, a czasami nawet mogłem się bawić ich grą i pomysłami inscenizacyjnymi. Szczególnie gorąco wielbię za to Ewę Leśniak, która z kiepskiego tekstu wydobyła sto odcieni naturalnego wdzięku śląskiej omy z całą jej matriarchalną życiową mądrością, słabostkami i dystansem do świata. I równie gorąco wielbię Wiesława Sławika za wielki... talent muzyczny. Tak, tak, to nie pomyłka. Jego bohater wprawdzie nie śpiewa ani nie tańczy, ale zaiste trzeba mieć znakomite ucho, by - gadając przez trzy godziny "w obcym języku" - tak świetnie odnaleźć jego naturalną melodię i niemal bez fałszu przejść przez językową ekwilibrystykę stworzoną przez pisarza. A przy tym z talentem odtworzyć mentalność śląskiego fatra miotanego dramatami dużej i małej historii.

Mam nieodparte wrażenie, że ten spektakl powstał na takiej oto zasadzie: Wydział Kultury Urzędu Marszałkowskiego musiał coś odnotować w rubryce "Kultura regionalna". A ponieważ pośród wojewódzkich urzędników rozumienie istoty śląskości jest równe mojemu pojmowaniu chińszczyzny, zaś pod ręką było wyłącznie dzieło pana Mutza, zatem dyrekcja Teatru Śląskiego dostała je do zrealizowania jako doroczny serwitut na rzecz regionu. I wszyscy są zadowoleni. A że śląskiej kulturze żaden z tego pożytek - to już zmartwienie Śląska, a nie beamtrów. Z zapowiedzi wynika, że mają powstać dwie dalsze części. Nie znając ich, jestem gotów zdeponować u notariusza zalakowaną kopertę zawierającą streszczenie wszystkiego, co się w nich znajdzie, punkt po punkcie, krok po kroku. Otworzymy i sprawdzimy po następnej premierze. Czy ktoś przyjmie zakład?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji