Artykuły

Rubikon

"Jeden dzień" w reż. Bogdana Hussakowskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Solina Pacholik w serwisie Teatr Dla Was.

Joe cierpi na porażenie spastyczne. Nie można nawiązać z nią żadnego kontaktu. Nawet lekarz bezceremonialnie nazywa ją warzywem. Dziewczynka wegetuje, podporządkowując swojemu schorzeniu całe życie swoich rodziców. Związek Sheili i Briana wisi na włosku - ona, przygnieciona poczuciem winy i przekonaniem o sprawiedliwości niesionego krzyża nieświadomie podjudza jego, emocjonalnie niewyrosłego z pieluch i sfrustrowanego życiowymi niepowodzeniami, do ciągłych sprzeczek. Zmagania z chorobą córki, która przesłania wszystkie sfery ich funkcjonowania, rujnują ich małżeństwo. Brak między nimi intymności, uczucie wysoce wątpliwe, za to wzajemne żale i nieporozumienia wprost się piętrzą... Boki zrywać!

Wielu z nas powtarza, jak mantrę frazes - cierpienie uszlachetnia. W konsekwencji po sztuce społecznie zaangażowanej, po teatrze publicystycznym spodziewamy się kreacji wysokopiennych bohaterów posągowych w swej monumentalności, którzy podejmują nierówną i heroiczną walkę z przeciwnościami losu, by po ich pokonaniu ukazać się jeszcze bardziej nieskazitelnymi. Sztuka traktująca o cierpieniu musi być dziełem parenetycznym. Są wśród nas tacy (i ja się do nich zaliczam), którzy za Karolem Bunschem powtarzają - gdyby cierpienie uszlachetniało byłoby cnotą je zadawać. Wówczas żądamy od sztuki chłodnego realizmu. Bohaterowie borykający się z cierpieniem są wiarygodni jeśli są ludźmi z krwi i kości, przeżywającymi obok duchowej wzniosłości swego położenia chwile załamania, wyparcia i rozpaczy; tym bohaterom wolno wyjść z życiowych zawirowań okaleczonymi. Urodzeni optymiści lubią przywdziewać cierpieniu maskę dobrotliwej pogody ducha i pogodzenia z losem. Ich bohaterowie powinni zawsze odnajdywać szczęście w nieszczęściu i podchodzić do trudów z łagodnym uśmiechem. Wreszcie, cierpienie można uczynić tematem farsy i kabotyńskiej błazenady, a bohaterów - komediantów przebrać za stańczyków i clownów. Ta postawa jest charakterystyczna dla dwóch ludzi - Petera Nicholsa i Bogdana Hussakowskiego.

Peter Nichols pisząc "Jeden dzień" wziął na warsztat temat trudny i poważny, dotąd traktowany z namaszczeniem i przydał mu wydźwięku humorystycznego. Potem przyszedł Bogdan Hussakowski i dwoma uderzeniami młotka wtłoczył tekst w formę skeczu kabaretowego. Tak powstał happening z tragedią w tle, a reżyser inscenizacji tkwi w przyjemnie łechtającym pychę przekonaniu, że stworzył polifoniczne dzieło filozoficzne. Powinszować!

Przedstawienie "Jednego dnia" przygotowane przez zespół Teatru Śląskiego w Katowicach zasługuje na miano obrazoburczego i świętokradczego. Śmiało można je nazwać niesmacznym i obrzydliwym żartem. Interpretacja Bogdana Hussakowskiego zakrawa na kpinę z cierpienia ludzi doświadczonych nieuleczalną chorobą dziecka. Daleka jestem od heroizacji i kanonizowania tych ludzi, a czynienie z nich cierpiętników pożałowania wartych nie godzi się z moim racjonalnym, zdrowym dystansem wobec takich sytuacji, ale wyzucie do cna z powagi i doniosłości ich codziennych rozterek i dylematów spotyka się z moim stanowczym sprzeciwem. Tekst jest nasycony podstawowymi problemami etycznymi przed jakimi stają ludzie w sytuacji granicznej. To nie tylko smutna opowieść o rozpadającym się małżeństwie. Inscenizacja dotyka problemów winy i domniemanej kary, lęku przed posiadaniem kolejnego dziecka, adopcji, granic poświęcenia, a wreszcie i eutanazji. Niestety, wszystkie te kwestie toną w bezkształtnej mazi nieprzyzwoitego wygłupu, jakim jest spektakl. Zaklęcie "sztuka oparta jest na osobistych doświadczeniach autora" (a więc zaczerpnięto u samego źródła) nie wystarczy do obmycia rąk z odpowiedzialności za tą potwarz.

Całości dzieła zniszczenia dopełnia Andrzej Dopierała, swoją kreacją Briana. Deprecjacja sytuacji trudnej poprzez jej ośmieszenie stanowi jeden z mechanizmów obronnych, pozwala odzyskać dystans i zachować zdrowie psychiczne. Przypuszczam, że to właśnie miał na myśli Peter Nichols, kiedy pisał swoją sztukę. Bri w wykonaniu Andrzeja Dopierały wcale jednak nie "radzi sobie" poprzez swoje błazeńskie zachowanie z obciążeniem emocjonalnym, on jest w swoim żywiole i pysznie się bawi! To nie jest człowiek, który odreagowuje napięcia, to zgrywus i komediant. Owacje na stojąco należą się natomiast Ewie Kutyni. Młoda aktorka przejrzała na wylot psychologię postaci. Wykreowała Sheilę opanowaną, nawet pogodną, czułą i odpowiedzialną. Wybuchy jej tłumionego poczucia winy i krzywdy były przejmujące. Niestety, konfrontacja tych dwóch postaw potęgowała tylko wrażenie regularnego plwania na rodziców, których w spektaklu reprezentowała aktorka.

Śmiech jest lekiem na całe zło. Ma właściwości terapeutyczne. Ale Bogdan Hussakowski zapomniał chyba, że ma też nieprzekraczalne granice. Istnieją świętości, z których śmiać się nie wolno, zwłaszcza w tak prymitywny sposób, jak to zrobiono w "Jednym dniu". B. Hussakowski przekroczył granice dobrego smaku i przyzwoitości, za którymi są już tylko zażenowanie i skrępowanie. Sztuka współczesna potrzebuje deheroizacji sytuacji granicznych i daje jej pole. Istnieje jednak nienaruszalna granica między pogodnym, humorystycznym podejściem i rozpasaną dionizyjską wesołością wobec przygniatających problemów. Teatr Śląski po raz kolejny chciał zaszokować widza. I udało mu się - szokuje bezmyślnością i zuchwałością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji