Artykuły

Tutaj mogę być dziwakiem

- KRZYSZTOF WARLIKOWSKI nigdy nie ma ambicji, żeby jego sztuki były gotowe w dniu premiery. On je po prostu pokazuje in statu nascendi, a potem pracujemy dalej, spektakle dojrzewają jak wino - mówi warszawski aktor REDBAD KLIJNSTRA.

Redbad Klijnstra mówi cicho i nie gestykuluje. Mimo to nie mam wątpliwości, że wie, co chce powiedzieć. Wydaje się zdystansowany w sposób, który świadczyć może jednocześnie o chłodzie i o szacunku dla rozmówcy. Mam wrażenie, że dobrze rozumiem jego swojskość i jego obcość. Także to, dlaczego potrzebuje

płynąć pod prąd .

Spotykamy się w twojej kawiarni, którą nazwałeś Lente (łac. spokojnie, powoli). Masz potrzebę zwolnienia tempa?

- Chodzi o czas na rozmowę. Nie o wymianę kilku słów SMS-em, ale o prawdziwą debatę. Podsumowanie wydarzeń dnia. Po Amsterdamie, z którego pochodzę, krąży hasło: "bez fanatyzmu". Można się ze sobą nie zgadzać, ale trzeba umieć ze sobą rozmawiać. Słuchać argumentów. Amsterdam to nie do końca Holandia, tak samo Lente to nie do końca Warszawa. To obszar mentalnie eksterytorialny, przy ulicy nie do końca realnej, trochę bajkowej - taka moja wyspa. Po obu stronach tej uliczki tętniące arterie miasta, obok wspaniały Nowy Świat, a my tu sobie żyjemy powoli i spotykamy się, żeby pogadać. Zastanawiałem się, razem z moim przyjacielem, też Holendrem, co zrobić, żeby oddać atmosferę naszego miasta. Doszliśmy do wniosku, że Amsterdam to zwycięstwo pragmatyzmu. Piękno tego miasta wyraża się w jego ostatecznej funkcjonalności. Jest po prostu bardzo mało miejsca, więc wszystko jest podporządkowane dobremu wykorzystaniu przestrzeni. Chcemy, żeby tak było w Lente, która jest najpką niewielką, ale przyjazną. Amsterdam jest jedną z nielicznych stolic, w których nie ma butików wielkich kreatorów mody. Bo dla rdzennego amsterdamczyka moda to obciach. Zawsze byliśmy niemodni i jesteśmy z tego dumni. Taka jest też kawiarnia Lente - kompletnie niemodna. Działamy od Dnia Królowej w Holandii, czyli od 30 kwietnia. Zauważ, że tu nie ma muzyki. To także amsterdamskie. W warszawskich kawiarniach często słychać głośną rytmiczną muzykę, bo ponoć to zachęca do konsumpcji i dynamizuje obrót. My mamy trochę inną ideę. I bardzo długą perspektywę. Uważamy, że można zarabiać spokojnie.

Drażni cię polski syndrom nadganiania?

- Tak. Chociaż dopiero niedawno go zauważyłem. Widzisz, przyjechałem do Polski, żeby żyć teatrem. W Amsterdamie jest tak, że jeśli tylko robisz to, co jest zgodne z tobą i twoimi talentami, to zaraz znajdzie się ktoś, kto umożliwi ci funkcjonowanie w społeczeństwie, sfinansuje twoje potrzeby, żebyś mógł się realizować. Wystarczy skupić się na tym, w czym się jest dobrym. Wydawało mi się, że tutaj też tak będzie. Zdałem do szkoły. Potem wszedłem w życie teatralne i nawet nie zauważyłem, że po kilku latach moi koledzy zaczęli jeździć dobrymi samochodami i kupili domy. A ja zostałem w mieszkanku mojego ojca, bez centralnego ogrzewania i bez grosza. Przyjeżdżając do Polski i będąc świadkiem przemian, jakie się na moich oczach dokonywały, nie zauważyłem, że niosą one konsekwencje. Sam zostałem w swoim amsterdamskim rytmie "bez fanatyzmu". W końcu zrozumiałem chyba tych ludzi, ich stres, ciśnienie, jakie im towarzyszy. Co ciekawe, przy całym skomercjalizowaniu się zawodu aktora w Polsce aktorzy stąd są niezwykle cenieni w Europie. To wszystko oczywiście dzięki sukcesom polskich reżyserów za granicą, głównie, moim zdaniem, Krystiana Lupy i Krzysztofa Warlikowskiego.

Czy czujesz się aktorem Warlikowskiego?

- Na pewno to określenie mi nie ubliża. U Warlikowskiego robi wrażenie przede wszystkim konsekwencja postawy. To, że zawsze dotyka tematów, które jego osobiście bolą. Nie oszukuje, jest do bólu intymny, a jednocześnie udaje mu się zamknąć swoje doświadczenia w formę spektaklu. Wiem, że to trudne, bo ja sam w takich momentach najczęściej składałem broń. Ilekroć w swojej pracy reżyserskiej podejmowałem tematy dla mnie najboleśniejsze, nie dochodziło do premiery spektaklu. Gdy zaczyna się dotykać czegoś tak trudnego, otwiera się otchłań, niełatwo jest ten ogrom przemyśleń, przeżyć, doświadczeń na czas zamknąć w ramy przedstawienia. Warlikowski to potrafi. Inna rzecz, że on nigdy nie ma ambicji, żeby jego sztuki były gotowe w dniu premiery. On je po prostu pokazuje in statu nascendi, a potem pracujemy dalej, spektakle dojrzewają jak wino.

Czy twoja grupa twórcza Supermarket rozwala establishment teatralny od środka?

- Chcielibyśmy, ale kiepsko nam się udaje. W Polsce profesjonalna grupa teatralna nie ma racji bytu. Zapraszają nas na festiwale amatorskie, korzystamy z puli pieniędzy przeznaczonych dla projektów edukacyjnych i tym podobne absurdy. W Holandii też nie jest łatwo założyć profesjonalną grupę teatralną. Trzeba przez pięć lat odnosić sukcesy, ale potem dostaje się już dofinansowanie na trzy lata, nie tak jak polskie teatry, nawet te instytucjonalne, na rok. Dzięki temu można coś zaplanować. Dlatego w Holandii istnieje 900 grup teatralnych na 14 mln mieszkańców. Każda z nich ma swojego dramaturga. Praktycznie codziennie jest gdzieś premiera. Nawet zakładając, że rzeczy dobrych jest niewiele, przez samą dynamikę wydarzeń rodzą się dobre teksty. A brak dobrego, aktualnego tekstu to, jak wiadomo, nadal największy dzisiaj problem zarówno w kinie, jak i w teatrze. Nie rozumiem, dlaczego akurat w Polsce tak mało artystów się ze sobą konfrontuje. Dlatego dzisiaj zapraszam aktorów z mojej grupy i nie tylko do tej kawiarni, tutaj się spotykamy i dyskutujemy. Mam nadzieję, że z tego twórczego fermentu coś wyniknie. A poza tym ostatnio zaczął mnie bardziej interesować film.

Śledziłeś niedawną kampanię wyborczą w Polsce?

- Tak. Może cię zaskoczę, ale mam dziwne myśli, a propos tego, co się dzieje. Jako Holender demokrację mam we krwi, chociaż polityką się nie zajmuję. Przyjechałem do Polski w roku pierwszych wolnych wyborów, więc w pewnym momencie polityka weszła do mojego życia sama. Wydawałem wtedy w Holandii z kolegami taką gazetkę, w której pojawił się artykuł "Orzeł ukoronowany", zrobiłem zdjęcia polskiej ulicy, uwieczniłem scenę z burzeniem pomnika Dzierżyńskiego. A potem o tym zapomniałem. Dopiero, gdy Kaczyńscy wygrali wybory, poczułem, że coś drgnęło - ludzie znowu zaczęli rozmawiać o polityce, regułach demokracji. Wrócono do tematów, o których już nie mówiliśmy, ludzie się podzielili, ale i zjednoczyli wokół idei, zasad, w które wierzyli. To zaczęło mi nagle przypominać środowisko amsterdamskich gimnazjalistów, które mnie ukształtowało. Każdy był inny. Jeden, lewicowiec z dobrego domu, chciał jechać do Nikaragui jako dziennikarz wojenny, inny uważał, że niewidzialna ręka rynku to gwarancja harmonii na świecie. Najważniejsza była dla nas debata, bez względu na to, jak każdy z nas wyobrażał sobie swoje przyszłe życie. Taka debata zaczyna się w Polsce. Ludzie zaczynają we właściwy sposób rozumieć pojęcie "reprezentacji parlamentarnej". Mój ojciec, który przyjechał tu podczas kampanii wyborczej, oglądał billboardy, te wszystkie emocjonalne wykrzykniki, i mówi: "Ale ja nie wiem, jaki oni mają program". Polacy też często nie bardzo wiedzą, ale tutaj inaczej się głosuje.

Polacy nie są pragmatyczni?

- Wydaje mi się, że nie. Lubią zbiorowe emocje. Albo się kogoś kocha, albo nienawidzi. Ja jestem pół-Polakiem, więc trochę was rozumiem, ale zarazem mocniej się dziwię. Wiem, że można inaczej. Z drugiej strony - mam parę zupełnie niezrozumiałych dla Polaków cech. Teraz dopiero się łapię na tym, że niektóre nieporozumienia w moich związkach tu, w Polsce, wynikały z kontekstów kulturowych. Holendrzy na przykład nie znoszą czuć się dłużnikami. Oczywiście nie chodzi tylko o pieniądze. Chodzi o poczucie kompletnej niezależności od wszystkich i wszystkiego. Holendrzy zrobią wszystko, by przywrócić emocjonalne status quo między sobą, nawet w bardzo bliskich relacjach. Może dlatego moja mama, Polka, przegrała swój związek i swoje życie tam. Mama po polsku dawała i nie patrzyła, czy dostaje coś w zamian. Gdzieś po cichu pewnie liczyła na zwrot zainwestowanej czułości, serdeczności, przyjaźni, ale nigdy tego nie żądała. Dlatego za każdym razem była stratna. I coraz bardziej gorzkniała. Zmarła tragicznie w Amsterdamie. To, jak jej obecność była ważna dla ludzi, okazało się dopiero po jej śmierci. Na pogrzeb przyszło 300 osób. Jeszcze długo potem ludzie zaczepiali mnie, żeby powiedzieć, jak bardzo zmieniła ich życie, jak ważną była dla nich postacią. Dla mnie było to bardzo trudne. Myślę, że jej śmierć przyczyniła się do tego, że wolę być dziwakiem tutaj niż Polakiem w Holandii. Boję się, że mógłbym tam skończyć podobnie. Tutaj wydaję się ludziom tylko trochę ostrożniejszy.

A jak porównujesz dzisiaj te dwa kraje?

- Trudno jest mi mówić o Holandii dzisiaj, bo w ciągu ostatnich pięciu lat ten kraj bardzo się zmienił. Myślę, że główną przyczyną tych zmian były dwa głośne morderstwa postaci holenderskiego życia publicznego. Najpierw zginął popularny polityk Pim Fortuyn, prawicowy ekstremista i gej, zamordowany przez aktywistę ekologa. Drugie wydarzenie to śmierć reżysera filmowego Theo van Gogha, bardzo w Holandii cenionego, społecznie zaangażowanego, który wielokrotnie występował przeciw holenderskim mniejszościom narodowym odmawiającym asymilacji. W Holandii obowiązywała od wielu już lat polityczna poprawność i głosy społecznego niezadowolenia były wyciszane przez większość polityków i media. Te dwa morderstwa sprawiły, że w Holendrach coś pękło. Przez chwilę wyglądało to nawet na początek wojny domowej. Zaczęto podpalać kościoły i meczety. Musiała interweniować królowa, bardzo zresztą skutecznie. Niemniej Holandia bardzo się zekstremizowała, nie ma dnia, żeby nie pojawił się w prasie artykuł odsądzający od czci i wiary ludzi o innym odcieniu skóry, Turków, Marokańczyków, choć przecież są to najczęściej potomkowie robotników, których Holandia ściągała do pracy w latach 80. Mój ojciec, który tam mieszka, mówi, że staje się to trudne do wytrzymania. Inna rzecz, że mój brat, który ma lat 11, jest jednym z czterech białych uczniów w 20-osobowej klasie. Mamy ujemny przyrost naturalny, a rodziny wielodzietne są prawie wyłącznie rodzinami imigrantów. Dlatego wydaje mi się, że polskie problemy społeczne to drobiazg w porównaniu z tym, z czym musi się mierzyć Holandia.

Jak się tutaj czujesz teraz, gdy bardziej wracasz, niż przyjeżdżasz do Polski?

- Warszawa mnie wzrusza, cieszę się, że poradziła sobie po zniszczeniach wojennych. Inspirujący jest ten eklektyzm, trzeba sobie to miasto złożyć samemu. A poza tym szanuję to, że w Polsce uczciwie wyraża się swoje poglądy. Nawet jeśli czasem brzmi to bezczelnie. Wiadomo, że częścią tożsamości jest język, a ponieważ w Polsce po-peerelowskiej trzeba wszystko skierować z powrotem na właściwe tory, to dotyczy również języka. To trochę potrwa. Ale w kwestii tożsamości Holendrzy mają także wiele do zrobienia.

Co składa się na twoją tożsamość?

- Językowa i kulturowa wielość, odrobinę schizofrenii. Jestem trochę z różnych miejsc. Francuzi dziwią się, gdy nie mówisz po francusku, Anglicy, jeśli nie mówisz po angielsku, a Holender nigdy się nie zdziwi, że nie znasz holenderskiego, bo wte, że tego języka nikt się nie nauczy. Raczej zagada do ciebie w jakimś z europejskich języków, który zna jeszcze ze szkoły. Moja mama była tancerką, bardzo twórczą, emocjonalną, mówiła dziwną językową mieszanką, która łączyła kilka języków narodowych. Mój ojciec jest Fryzyjczykiem, to tacy holenderscy Kaszubi, nauczył się polskiego praktycznie bez akcentu i to on dbał o czystość językową w naszym domu. Twierdził, że muszę znać dobrze inny język, na wypadek gdybym nie miał z czego żyć. A ja ostatnio postanowiłem nauczyć się po fryzyjsku. Myślę, że to pogłębi moje relacje z ojcem. To jest moje najświeższe postanowienie.

Redbad Klijnstra ur. w 1969 r. w Amsterdamie. Z pochodzenia jest pół Polakiem, pół Fryzyjczykiem. Do Polski przyjechał w 1989 r. studiować i już tu pozostał. Absolwent PWST w Warszawie. W latach 1994-2002 występował w teatrze Studio w Warszawie, w latach 2001-06 był etatowym aktorem warszawskiego teatru Rozmaitości. Od wielu lat współpracuje z Krzysztofem Warlikowskim, ostatnio zagrał rolę Tugattiego w jego przedstawieniu "Krum". Popularność przyniosły mu role filmowe, m.in. w "Grach ulicznych" w reż. Krzysztofa Krauzego, "Patrzę na ciebie, Marysiu" w reż. Łukasza Barczyka. Swoich sił próbował także jako reżyser, m.in. spektakle "Gry", "Made in China", "Electronic City" i "Historia przypadku". Jest dyrektorem artystycznym grupy twórczej Supermarket utworzonej przez młodych aktorów i reżyserów teatralnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji