Są dziwy w teatrze...
Parafraza motta z "Dziadów", w którym posłużył się poeta cytatem z Szekspira ("Są dziwy w niebie i na ziemi, o których nie śniło się filozofom..." ), najtrafniej oddaje w lapidarnym skrócie atmosferę nowej inscenizacji arcydramatu Mickiewicza w krakowskim Starym Teatrze. Inscenizacji w teatralnej historii "Dziadów" napewno odkrywczej i nowatorskiej, stanowiącej scenicznych tych dziejów nowe, ważne i ciekawe ogniwo. Mniej odkrywczej - na tle rozwoju całej współczesnej sztuki teatralnej.
"Dziwy w teatrze" zaczęły się w Polsce przed kilku laty, - we Wrocławiu. Za sprawą Międzynarodowego Festiwalu zespołów studenckich. Właśnie tu bodajże po raz pierwszy zetknął się polski odbiorca ze spektaklami symultanicznymi, realizowanymi równocześnie na kilku planach, w kilku specjalnie zabudowanych salach. Spektaklami, zmuszającymi widzów do bieganiny, przepychania się, gniecenia, stania, odwracania głowy w różnych kierunkach - do improwizowanych form odbioru sztuki. Ostatnio podobną niespodziankę przeżyła publiczność warszawska, uczestnicząc w nowej inscenizacji "Ameryki" Kafki w Teatrze Ateneum - o akcji, toczącej się też poza salą teatralną: w szatni, w foyer...
A więc radykalne zerwanie ze sceną pudełkową, zdecydowana tendencja - niejako ogarniania widza inscenizacją, wtapiania go w sam przebieg przedstawienia. Ową aktualną tendencję sztuki inscenizatorskiej po raz pierwszy wykorzystano teraz w spektaklu "Dziadów", I to wykorzystano nie - a może nie tylko - dla efektu formalnego, ale przede wszystkim dla silniejszego wydobycia samych treści, samej idei sztuki. Oczywiście treści i idei, odczytanych przez twórcę inscenizacji, Konrada Swinarskiego.
Najogólniejsze odczucie oszołomionego widza to: odromantycznienie "Dziadów". Odromantycznienie już w samych realiach inscenizacyjnych: niemal mistycznie przedstawiana dotąd (pamiętamy spektakl Korzeniewskiego w Teatrze im. Słowackiego!) scena "dziadów", tutaj staje się naturalistycznym odtworzeniem chrześcijańsko-pogańskiego obrzędu - w zaaranżowanej w teatralnym foyer "autentycznej" kaplicy z podwileńskiego cmentarza, z autentycznym "jadłem i napojem", z autentycznymi (ponoć?) żebrakami, witającymi widza już na schodach teatralnego gmachu. A dalej - antyromantyczne ujęcie postaci - od zbyt wulgarnie chyba potraktowanej zjawy Zosi poprzez księdza Piotra, skromnego braciszka, ani przez chwilę nie mającego w sobie nic z proroka czy kaznodziei, a mimo to (czy też właśnie dlatego) silnie wzruszającego widza (świetna rola Andrzeja Kozaka) - aż po Konrada, którego pełne siły, pasji, męki i patriotycznego bólu wzloty ducha i myśli momentami sprowadzają się w nowym krakowskim spektaklu niemal do chorobliwego ataku. Z założenia zatem inscenizacji wynikło, że młody odtwórca głównej postaci: Jerzy Trela miał w sobie zbyt mało owego wewnętrznego żaru, w jaki wyposażył go poeta. Niemniej jego przekaz Wielkiej Improwizacji prezentuje aktorstwo dojrzałe i ciekawe. Co prawda w odbiorze arcymonologu cierpiącego, zbuntowanego ducha, co zwie się Milion, przeszkadzają inscenizacyjne dodatki: tłuczenie jajek na twardo tudzież pochrapywanie wiejskich pielgrzymów, przybyłych na "dziadowy" obrzęd i przez cały spektakl - także w IV i III części sztuki współuczestniczących w akcji...
Owo połączenie - przy zastosowaniu poważnych skrótów - drugiej, cmentarnej części "Dziadów" z ich częścią czwartą, jak wiadomo dziejącą się w mieszkaniu księdza-nauczyciela, jest pomysłem reżyserskim i interesującym i logicznym. Ksiądz odgrywa tu rolę gospodarza Kaplicy, dzieci - małych ministrantów, którzy głośnym kościelnym dzwonieniem oznajmiają przerwę między częściami dramatu. Zaś Widmo-Gustaw - bez przerwy - rozpoczyna swój monolog nieszczęśliwego kochanka, w obecności wchodzących i wychodzących uczestników żałobnej uroczystości, do których powoli włączają się widzowie, zmęczeni długim staniem i chyłkiem siadający na ławach przy katafalku... Współuczestniczenie w teatralnych "dziadach" to przeżycie osobliwe i niezapomniane.
Innym znakomitym pomysłem inscenizatorskim jest usytuowanie celi Konrada tuż pod oknem kaplicy Bazylianów - ze złotym okiem Opatrzności u szczytu, co - w połączeniu z najlepszymi chyba scenami przedstawienia: ową walką dobrych i złych mocy o duszę Konrada - przywodzi na myśl średniowieczny "taniec śmierci" (a może "taniec życia", zmaganie się z życiem?).
Rozgrywa się ów taniec nie tylko na scenie, ale również na szerokim podeście, jaki rozkrzyżowano na sali. Pomysł niezupełnie nowy (ostatnio w mniejszym zakresie zastosowany przy "Biesach"), tutaj jednak - przy dodatkowym wykorzystaniu balkonu i stale "grającego" foyer - pozwala on na szerokie, panoramiczne traktowanie akcji. Akcji, wspomaganej ponadto przez - również ze wszystkich stron atakującą słuchacza - muzykę stereofoniczną (Zygmunta Koniecznego, jak zawsze, świetną).
Taniec życia i śmierci w scenach "salonowych" przekształca się w taniec dosłowny. I tutaj pryska czar "Dziadów" Swinarskiego. Po oglądanych z niemałym wzruszeniem scenach więziennych (m.in. znaczący aktorsko monolog Sobolewskiego w wykonaniu Aleksandra Fabisiaka),
po pełnych powagi i skupienia początkowych scenach "Salonu warszawskiego" (wymowna postać Adolfa - Tadeusz Malak), poczyna przedstawienie przekształcać się w krzykliwe, naturalistycznie brutalne, rażące oczy i uszy widowisko, na tle którego nawet rozdzierający ból matki (Pani Rollison - Izabela Olszewska) odbiera się jako jeden jeszcze akcent ogólnego wrzasku i szarpaniny.
Podobnie jak zjawiającą się niespodziewanie postać jej syna, który na oczach widzów rzuca się z okna... Zaskakującą tę scenę można wprawdzie wyjaśnić didaskaliami, umieszczającymi salę śledczą w obrębie pokoi Nowosilcowa, czy przydaje ona jednak przedstawieniu właściwego akcentu grozy?... Całą "salonową" partię spektaklu - łącznie z ogłuszającym piorunem, zagrażającym nie tyle nerwom widzów, co murom teatru... - odebrałam z pewnym niesmakiem. Nie tylko, oczywiście, estetycznej natury. Sądzę, że inscenizacyjne obniżanie w "Dziadach" pozycji ówczesnych wyższych sfer, obniżanie pozycji Senatora i jego otoczenia (łącznie z kostiumami pań) osłabia samą wymowę sztuki. Nie podeprze ją siadanie (symboliczne?) plotkujących dam na grzebietach wieśniaków-pielgrzymów... Na tym spospolitowanym tle Wiktor Sadecki jako Senator potrafił na szczęście zachować umiar i kulturę gry - mimo że reżyser każe mu tarzać się w kraciastej pierzynie. Najlepsza to chyba rola spektaklu.
Nie sposób wymienić wszystkich, kilkudziesięciu odtwórców bohaterów sztuki Mickiewicza. Kilka jednak nazwisk wymienić się godzi. Pasterkę-Ewę-Kobietę w interpretacji Anny Polony. Trzykrotnie zjawia się ona w "Dziadach", ujmując niby w ramy cały utwór. Ona jedna ocaliła w inscenizacji romantyczno-melancholiczno-poetycki urok i smętek. A może o to właśnie szło tnscenizatorom sztuki? Z bólu osobistego narodził się wszak Konrad - bohater narodowy. I z bólu nie tylko patriotycznego, lecz także miłosnego, narodziły się same "Dziady".
I jeszcze Anioł Stróż - Archanioł - piękny, trochę baśniowy, rodem jakby z ludowej malowanki na szkle (z owej ludowości wywodzi się także chór aniołków, jakże przypominający Stopkowe szopki - kostiumy Krystyny Zachwatowicz). Spokojnie, acz z siłą, odtwarza go Zygmunt Józefczak. Jego przeciwnika: Belzebuba, spełniającego zarazem - bez zmiany
charakteryzacji - rolę lokaja y mistrza ceremonii (co oczywiście ma swoją wymowę) gra bardzo dobrze, od kilku miesięcy dopiero występujący na scenie, Jerzy Stuhr. Scena wygnania złego ducha - w podwójnej interpretacji Konrada i Diabła - to jeden z najciekawszych teatralnie pomysłów przedstawienia.
Jest w spektaklu i kilka nieporozumień aktorskich, ale po co o nich wspominać - w tak zespołowym, tak pieczołowicie, z wielkim nakładem sił i pasji przygotowanym, i tak - wybitnym w sumie spektaklu?
Wychodzi widz z teatru po czterech przeszło godzinach męczącego (także w sensie fizycznym: stałe kręcenie się wokół własnej osi), uczestniczenia w narodowych "Dziadach" - nie tylko z bolącym karkiem, głową, oczyma, uszami, także - z rozognioną wyobraźnią! Swinarskiego widzenie dramatu Mickiewicza długo będzie za nami "chodziło". I to jest chyba największym sukcesem inscenizatorów.
PS. Jak artystyczna plotka niesie, Teatr opolski zaaranżował ostatnio przedstawienie mickiewiczowskich "Dziadów" na podmiejskim cmentarzu. Są dziwy w teatrze...