Artykuły

Teatr trzyma się mocno

Kończy się Rok Wyspiańskiego. Grudniowy finalny festiwal zgromadził w Krakowie dawniejsze i nowe spektakle. Pootwierano wystawy, odbyto sesje i imprezy plenerowe. Było bogato. Czy także mądrze, odważnie i nowatorsko, na skalę bohatera obchodów? Oto trzy punkty widzenia naszych [Przekroju] autorów [Jacka Sieradzkiego, Tadeusza Nyczka i Łukasza Drewniaka] na skuteczność Wyspiańskiego dzisiaj.

Jacek Sieradzki

Wyzwanie " Wyzwolenia"

Tego się właściwie nie da grać. Tej sztuki sprzed stu pięciu lat, zanurzonej w anachronicznej symbolice, kapryśnej, niekonsekwentnej, niekonkluzywnej, rozmywającej puenty w niedopowiedzeniach, poetyckich wzlotach, wierszowanych didaskaliach. Jednak nie grać tego - niepodobna. Bo "Wyzwolenie" to wciąż najśmielszy, mówiąc modnym językiem, projekt polskiej sztuki scenicznej wszech czasów. Kipiący niedoścignioną, wiecznie żywą i wściekłą niezgodą na tandetę i banał, pozę i blichtr, kabotynizm i układność. Na sprowadzanie do parteru każdej świętości i mądrości, na bezwstydne samochwalstwo, kaznodziejstwo i pouczalstwo, na puszenie się wobec słabszych wraz z kłanianiem się w pas mocniejszym. Na teatr pozorów pod szyldem "Polska współczesna".

"Chcę działać" - mówi Konrad do aktorki. "Wiem, rozumiem: gestem" - słyszy odpowiedź. "Czynem!" - upiera się idealista. "Gestem" - gasi go rozmówczyni. W tych czterech replikach z roku 1902 mieści się W CAŁOŚCI polskie życie publiczne roku 2007. Gdzie odróżnienie działania od występów, starć od gry staje się coraz mniej możliwe.

Czy nie szkoda więc, że Maciej Prus, autor kompetentnego i konsekwentnego "Wyzwolenia" w Teatrze Telewizji, zdecydował się na wpisanie całej inscenizacji w ramę próby scenicznej? Że nie wyprowadził w "inną dekorację" (jak chciał sam Wyspiański) całego niesamowitego II aktu z maskami? Aktu, który toczy się w głowie Konrada - i w głowie każdego z nas. Tej wielkiej lekcji szermierki słownej, zwalczania demagogii, ale i ulegania jej, błądzenia i odbijania się od dna. Gdyby świetnie dysponowany Piotr Adamczyk ścierał się z fantomami własnego rozumu w innej przestrzeni niż teatralna sala prób, może mocniej brzmiałyby wszystkie te bolesne słowa: "A co jest mi wstrętne i nieznośne, to jest to robienie Polski na każdym kroku", "Naród się zgubił", "Musimy zrobić coś, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak wiele, co nie zależy od nikogo".

Tylko skąd wziąć tę inną przestrzeń? Dla Konrada Swinarskiego, którego "Wyzwolenie" z 1974 roku ukształtowało spory kawał pokolenia, naturalnym środowiskiem takich dysput była historia. Fałszowana w oficjalnym przekazie, tym jednak mocniej obecna w głowach widzów. Z przeszłości wkraczali na scenę reprezentanci różnych ideowych postaw, łatwo rozpoznawalni, acz jakby wyprani z koloru, utrzymani w białoszarej, sennej tonacji. Byli wiarygodnymi, osadzonymi w życiu przeciwnikami; tym większą moc zyskiwały ironia i furia Konrada.

Gdzie dziś miałby Konrad ścierać się z maskami? W TVN24? To może dobrze, że pozostał jednak na sali prób, gdzie szansa na uczciwy teatr jest, cokolwiek mówić, wciąż większa niż w większości "błazeństw dzieł udanych" życia publicznego.

Maciej Prus od lat zmagający się z tym tekstem regularnie odcina mu finałowe obrazy, kończąc spektakl na dnie rozpaczy: "Na proch się moja myśl skruszyła", "Wstyd mię i rozpacz precz stąd żenię", "Czy jesteś Polsko tylko ze mną?". Ale też w braku happy endu jest wielkość tej sztuki. Bo to nie jest opowieść o konkretnym wyzwoleniu, ale o wyzwalaniu. To jest żądanie nieustannego rewidowania samego siebie, odcinania frazesów, neutralizowania pochlebstw, blichtru mód i instynktów stadnych. Żądanie idealistyczne i pewnie niewykonalne. Ale może tylko dzięki temu, że nie wyparowało do końca z głów artystów, teatr - ten prawdziwy - jest jeszcze coś wart?

Tadeusz Nyczek

W środku ale obok

Planeta Wyspiański wciąż się oddala. Odklejają się całe połaci świętych niegdyś tekstów. Młodopolszczyzna zgrzyta, sensy grzęzną w nieczytelnych znakach pojęciowo-językowych. Coraz mniej pomaga przenoszenie fabuł we współczesne realia. Gdybyż jeszcze to i owo dało się inaczej napisać. Na nowo poukładać stosunki społeczne... Zadara, umieszczając akcję "Wesela" (Teatr STU) we współczesnym klubie i ujednolicając ją pokoleniowo, pół poległ - choćby na antagonizmach miejsko-wiejskich i wątkach powstańczo-wyzwoleńczych. Nieszczęściem telewizyjnego "Wyzwolenia" Macieja Prusa było sprowadzenie go do zwyczajnego realizmu dzisiejszej próby teatralnej. W efekcie wyszły na wierzch dziwaczne przeskoki fabularno-pojęciowe tej nadal przecież obrazoburczej sztuki.

Przecież zobaczyłem sposób na Wyspiańskiego. Okazał się wynalazkiem, niemal równoległym, dwóch niewiast - Anny Augustynowicz ("Wesele" w Szczecinie) i Barbary Wysockiej ("Klątwa" w Krakowie [na zdjęciu scena z przedstawienia]). Nie tyle ZAGRAĆ Wyspiańskiego, co go OPOWIEDZIEĆ, używając teatru w roli referenta-narratora nieukrywającego kłopotów (i satysfakcji) z używania tych tekstów. Aktorzy Augustynowicz nie tyle grają napisane role, ile rozmawiają z publicznością tekstem Wyspiańskiego. Najwyżej czasem jakby bardziej wcielają się w postaci, coś bardziej udają (pijanych, zmęczonych, zaskoczonych itp.), by zaraz potem wyjść z roli i mówić po brechtowsku wprost do widowni, poniekąd chowając postać w sobie. Widownia jest statyłym, trzecim partnerem rozmawiających osób, kimś w rodzaju tłumacza, poprzez którego postaci dramatu mówiące odmiennymi językami zwracają się do siebie. Nikt nie udaje Radczyń, chłopów albo Stańczyków. Nie ma żadnej chaty rozśpiewanej, miejsko-wiejskiego folkloru, słomianych chochołów. Tylko jednakowe czarne kostiumy, zmiennie pulsujący rytm oraz sensy tekstów.

Wysocka też OPOWIADA przy pomocy aktorów historię pewnej wiejskiej klątwy. Opowiada o sobie i poprzez siebie (dwudziestoparoletnią dziewczynę) - jak rozumie i Wyspiańskiego, i tamtą tragedię. Co to dzisiaj dla niej oraz dla nas znaczy.

Jesteśmy widzami-świadkami czegoś w rodzaju współczesnej policyjnej rekonstrukcji tamtej historii. Aktorzy raz wcielają się w jej bohaterów, raz tylko przytaczają ich wypowiedzi i zachowania, komentując je po swojemu na bieżąco. Tylko tyle umieją opowiedzieć o tamtej aferze, ile sami z niej rozumieją. Może ktoś zrozumie więcej; może mniej. Aktorzy są całkiem współcześni w swoich codziennych ubraniach. W Wyspiańskiego tylko czasem wchodzą jak w garnitur dziadka wyjęty z kufra. Efekt naprawdę odświeżający. Zwłaszcza kiedy okazuje się, że zadziwiająco często odzywają się we współczesnych rekonstruktorach te same upiory, które wstrząsały bohaterami historii o klątwie.

Da się więc zagrać Wyspiańskiego, ale trzeba odwagi w przekraczaniu go. "Bo poetów należy używać" - jak pisał Wojaczek w słynnym wierszu.

Łukasz Drewniak

Rocznicowy zgryz

Prawda jest taka, że polski teatr, jak zresztą każdy inny, niekoniecznie żyje rytmem jubileuszy, rocznic albo parlamentarnych uchwał. Chyba nie tylko w moim uchu słowa "spektakl" i "stulecie" gryzą się ze sobą jak dwa wściekłe kundle. Zainteresowania klasyką po prostu nie da się na dłuższą metę zadekretować. Za mojej pamięci przerabialiśmy to już z Witkacym, Mickiewiczem i Gombrowiczem. Sztucznie wzniecone fale teatralnej rocznicowej recepcji opadały bez fanfar i okazywało się, że naprawdę ważne, przełomowe przedstawienie przychodziło trochę przed ogłoszoną fetą lub grubo po niej. Wniosek - nic na siłę. Dobry utwór, tak czy siak, sam znajdzie drogę do artysty.

Nie ma sensu desperacko troszczyć się o poszerzenie kanonu, żeby z Wyspiańskiego grać jeszcze coś poza "Weselem", "Wyzwoleniem", "Klątwą" i "Sędziami". Pamiętacie, jak było z Krystianem Lupą i "Powrotem Odysa"? O dwukrotnej obecności sztuki w twórczości reżysera zadecydowała intuicja odnalezienia w rzadko wystawianym utworze tego czegoś, w czym rozpoznaje się współczesność: stanu świadomości bohatera, atmosfery, paradoksu egzystencjalnego.

Oczywiście "Bolesław Śmiały", "Akropolis", "Legion", "Legenda", "Protesilaos i Laodamia" dopiero czekają na swoich teatralnych odkrywców, ale śmiem twierdzić, że kiedyś się doczekają. Mogą zestarzeć się język Wyspiańskiego, diagnoza narodowa i społeczna, myślenie o obecności mitu, zwietrzeje psychologia postaci, ba - nawet projekt teatru wpisany w dramat. Jednak to nie znaczy, że ta twórczość będzie kompletnie martwa. Zmieni się po prostu strategia twórców szukających w Wyspiańskim atrakcyjnej scenicznie sytuacji - snu, cmentarzyska, muzeum, zabawy, sądu, rytuału śmierci. Wystarczy tylko pod tamten tekst podłożyć nową estetykę, inaczej rozłożyć akcenty powagi i groteski, poezji i codziennego błota - jak zrobiła to choćby Anna Augustynowicz w szczecińskim "Weselu". Można też zawsze Wyspiańskiego kleić ze strzępów, szukać współczesnego ekwiwalentu jego gniewu, pasji, przerażenia. Jak Cieplak w "Albośmy to jacy, tacy" być wiernym intencji oraz najgłębszej strukturze dramatu, a nie poszczególnym frazom i scenom.

Wyspiański (i każdy klasyk) nie potrzebuje sejmowych uchwał, prezydenckich protektoratów, ministerialnej zachęty, tylko reżysera partnera. Kogoś, kto odnajdzie w jego tekstach swój osobisty ton, swoją wrażliwość, odpowie formą na formę. Nawet strzęp z Wyspiańskiego będzie jednak strzępem Wyspiańskiego. Panie ministrze, panowie dyrektorzy scen polskich, drodzy widzowie - bez paniki! Starzeje się tylko zła poezja, umiera wyłącznie teatr chwilowy. Skoro sto lat po śmierci Wyspiańskiego jego "Chińcyki trzymają się mocno", to ani chybi drugą stówę mają jak w banku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji