Artykuły

Wrocław. Spór o Mieszkowskiego trwa

W piątek [21 grudnia] minister kultury i dziedzictwa narodowego nie zgodził się na odwołanie dyrektora Teatru Polskiego Krzysztofa Mieszkowskiego [na zdjęciu] w trakcie sezonu artystycznego. Ale spór o Mieszkowskiego trwa. Także w naszej redakcji.

Mam znajomego, którego znajomy jako jeden z kontrolerów badał od kilku miesięcy stan finansowy Teatru Polskiego. I ten znajomy znajomego, spotkany podczas spaceru, powiedział mi dwie rzeczy: że to, co się dzieje w Polskim w kwestii wydawania pieniędzy to, z punktu widzenia człowieka przywiązanego do porządku w bilansach, rzecz trudna do zrozumienia. Ale też kiedy ów ekonomista z krwi i kości i zapalony teatroman w jednej osobie poszedł sprawdzić, na co są wydawane publiczne pieniądze, stwierdził, że tak pięknego widowiska jak "Don Juan wraca z wojny" - a to właśnie realizacja tego spektaklu najbardziej naraziła budżet teatru na szwank - nie widział od lat. To, czego nie mógł zrozumieć księgowy, zrozumiał miłośnik teatru.

2

W kulturze, czy to się nam podoba, czy nie, nie obowiązują żelazne zasady ekonomii. A przynajmniej nie obowiązują w krajach, w których społeczeństwa zdecydowały się utrzymywać instytucje kulturalne, nie uzależniając ich od prawa podaży i popytu: nie bez powodu kulturalnymi potęgami są dziś kraje tak różne jak Francja (gdzie model wolnorynkowy nie istniał w kulturze nigdy) i Rosja (gdzie kultura jest dziś istotnym i kosztownym elementem politycznym). W Stanach Zjednoczonych - bezdyskusyjnie kulturalnym supermocarstwie - a więc tam, gdzie jeśli coś nie przynosi dochodu, to po prostu tego nie ma, artyści i menedżerowie zajmujący się tzw. sztuką wyższą od zawsze znajdowali pomoc u bogatych mecenasów - stąd mnogość prywatnych fundacji utrzymujących prestiżowe galerie i sceny oraz budżety tychże, mające się do budżetów europejskich jak hollywoodzki blockbuster do najdroższej produkcji z festiwalu filmowego w Gdyni.

W biednej Polsce wybieralni urzędnicy decydujący o dotacjach mogą martwić się o to, by podległe im instytucje kulturalne po prostu generowały koszty mniejsze od tych, które chcieliby, by generowały. Innymi słowy - mogą (muszą?) kazać dyrektorom teatrów, oper, filharmonii czy muzeów, by robili mniej i za mniejsze pieniądze. A więc skazywać te instytucje na wegetację. Mało i tanio w produkcji artystycznej aspirującej do światowych standardów znaczy tyle samo, co byle jak i z byle kim. Kto lubi kupować towary z wyprzedażowych koszy w hipermarkecie, jego sprawa. Ale powinien mieć świadomość, że kupuje barachło, a nie towar lepszego gatunku. Dramat - tak, dramat! - tej sytuacji polega na tym, że urzędnicy niemal zawsze skazani są na występowanie w rolach bezrozumnych liczykrupów, którzy myślą tylko o tym, jak by tu dać artystom mniej pieniędzy. Jeśli bardzo się w tę rolę wczuwają, wychodzą na ludzi pozbawionych sumienia. Jeśli grają ją źle, dopuszczając do rzeczywistych zaniedbań lub nawet przekrętów - uchodzą za nieudaczników. A już całkiem jest fatalnie, gdy grając napisaną dla siebie rolę, urzędnicy udają krytyków sztuki i w imię sztuki, a nie finansów publicznych, wieszają psy na dyrektorze.

3

Krzysztof Mieszkowski, którego pomysł na teatr - zaangażowany w rozmowę o nieprzyjemnej współczesności, realizowany za pomocą spektakli mniej lub bardziej udanych i mniej lub bardziej oryginalnych, za to bez wątpienia niebędących głosem artystów zamkniętych w wieży z kości słoniowej - popieram, tak samo, jak lubię operę jako formę od tejże rzeczywistości stroniącą, ma do dyspozycji budżet, jakiego nie miał żaden z jego poprzedników. Ale też miał podupadający interes rozwijać, a nie zwijać, i każdy, kto mu te zadanie powierzył, musi mieć świadomość, że posadził Mieszkowskiego za kierownicą hummera, a nie malucha, i to w czasach, kiedy benzyna drożeje, a nie tanieje. I jeśli władze marszałkowskie rwą dziś włosy z głowy nad niegospodarnością dyrektora Teatru Polskiego, to chyba tylko dlatego, żeby zagrać pod publiczkę przywiązaniem do mało precyzyjnej idei "taniego państwa". Chcą gospodarnego dyrektora molocha, jakim jest Teatr Polski? Panowie, działajcie więc radykalnie. Dobry gospodarz na Zapolskiej powinien jak najszybciej zrobić porządek z tym przerośniętym tworem: sprzedać teatr albo go podzielić, albo zamienić na restaurację z variétés i lokalami na godziny. Niech urzędnicy przyznają, że nie stać nas na teatr z trzema scenami i stu kilkudziesięcioma pracownikami, w tym znającymi swoją wartość aktorami, dramaturgami i reżyserami. Niech przyznają, że prowadzenie Teatru Polskiego (to na początek) przerasta finansowe możliwości samorządu. Niech nie udają zatroskania sprawami, na których, powiedzmy sobie szczerze, zależy im tylko wtedy, gdy zapewniają osobisty splendor, ewentualnie realizację towarzyskich zobowiązań.

Mieszkowski trafił na dyrektorski fotel z łapanki i w okolicznościach, które kazały pytać o to, czy aby nie doszło u niego do zachwiania proporcji między ambicjami a poczuciem godności osobistej. Ale to w końcu prywatny problem Mieszkowskiego i z perspektywy niespełna półtora roku jego rządów nie ma większego znaczenia.

Ważniejsze są odpowiedzi na pytania:

Czy Mieszkowski ma pomysł na artystyczną działalność Teatru Polskiego? Zdecydowanie tak.

Czy ludzie teatru - a przynajmniej większość teatralnego środowiska - chcą z nim współpracować? Tak.

Czy Mieszkowskiemu przydałoby się więcej pokory, by spierając się z pryncypałami, nie wychodził w oczach opinii publicznej na pyszałka? Zapewne.

Czy powinien mieć u swego boku kogoś, kto przytrzyma go za rękę w chwili, gdy niesiony twórczym zapałem zechce podpisać fakturę na zbyt wysoką kwotę? Bezwzględnie. I mniejsza o to, czy sam sobie takiego strażnika rozsądku znajdzie, czy narzucą mu go urzędnicy.

4

Pożar w Teatrze Polskim, przynajmniej chwilowo, ugasił minister kultury Bogdan Zdrojewski, ucinając dyskusję o dymisji dyrektora do czasu zakończenia sezonu artystycznego. To nie Zdrojewski ten pożar wzniecił, ale to on miał okazję zaprezentować się jako urzędnik i polityk, który najpierw słucha i myśli, a potem idzie do gazet.

Nie rozumiem, po co marszałkowi Andrzejowi Łosiowi potrzebny był falstart z ogłoszeniem procedury odwołania Mieszkowskiego: bez konsultacji ze Zdrojewskim, do którego należy decydujący głos, bez zagwarantowania sukcesji po Mieszkowskim, wreszcie bez rozmowy z samym zainteresowanym.

Obecny marszałek województwa ma do odwoływania dyrektorów teatru wyjątkowo nieszczęśliwą rękę. Kilka lat temu, jako wiceprezydent Wrocławia, Andrzej Łoś urządził akcję wymiany dyrektora Teatru Muzycznego-Operetki Wrocławskiej (dziś teatr Capitol). Oficjalne argumenty wobec Marka Rosteckiego były z grubsza te same co wobec Mieszkowskiego: nierzetelność i niegospodarność. W rzeczywistości chodziło o polityczną dintojrę, a Rostecki, po wielu miesiącach szamotaniny zwolniony dyscyplinarnie, wygrał z władzami miasta w sądzie pracy. Musiał zadowolić się stosunkowo niedużym odszkodowaniem, ale też po latach niewątpliwych sukcesów, pod koniec swojej dyrektorskiej kariery i na progu politycznej, skądinąd zupełnie nieudanej, jego zawodowa pozycja była dużo słabsza niż ta, którą cieszy się dziś Krzysztof Mieszkowski, broniony przez wpływowych kolegów z branży. Na marginesie - to nie kto inny jak Mieszkowski mocno atakował staroświecką wizję teatru Rosteckiego, chcąc nie chcąc, przyłączając się do chóru pogromców szefa operetki.

Przegranemu Rosteckiemu jedno się udało: udowodnił, że gdy chodzi o teatr, argumenty ekonomiczne przeważnie są mało wyszukaną wymówką. A wyrzucenie dyrektora w żadnym wypadku nie oznacza końca kłopotów teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji