Tęsknota do fabuły
"Witkacy" Szajny w warszawskim Teatrze Studio zaskoczył zarówno zwolenników jak przeciwników artysty. Pierwszym wydał się mało nowoczesny, pisali, że Szajna staje się już jak gdyby - w dawnym Teatrze Klasycznym - klasykiem, może pseudoklasykiem. Drugich drażniła, oczywiście, jak zawsze jego stylistyka, ale wyczuli też pewne treści, którym miała ona tym razem służyć; orzekli więc, że taka mieszanina - przyzwyczajono się bowiem Szajnę oskarżać o beztreściowość, a przynajmniej o powielanie pewnego treściowego stereotypu - orzekli więc, że ta mieszanina wygląda po prostu dość prymitywnie. Obydwa stanowiska wyraził drukowany niedawno artykuł Marty Fik. Jak gdyby autorka dwukrotnie obejrzała przedstawienie, entuzjastycznie i sceptycznie, z dwóch odległości; i za każdym razem nieco inne zaskoczenie, może nawet rozczarowanie.
Plotka kawiarniana mówi jeszcze o pustkach na sali Teatru Studio; nie jest to prawdą przynajmniej w przypadku "Witkacego", co sam sorawdziłem, a niedawno potwierdził w "Życiu Warszawy" August Grodzicki. Widownia na przedstawieniach "Witkacego" nie jest organizowana lecz - pełna. Skąd to zainteresowanie? Czy znalazłoby się w Warszawie tylu entuzjastów wątpliwego eksperymentu lub wątpliwej nowoczesności? Czyżby mit i legenda Szajny (chyba jeszcze nie istnieją?) były aż takim magnesem dla publiczności, mimo że ta czułaby się w Studio jak na niemieckim kazaniu?
Myślę, że trzeba na to spojrzeć nieco ogólniej, przypadek "Witkacego" i Szajny może posłużyć tylko jako dogodny, przykład.
Co mianowicie chciał osiągnąć Szajna budując swoje przedstawienie "na kanwie" czterech utworów St. I. Witkiewicza, tzn. komponując teksty "Onych", "Gyubala Wahazara", "Szewców" i "Nowego Wyzwolenia"? Nie trzeba się nawet zastrzegać, że możemy się tylko domyślać intencji inscenizatora. Została ona przedstawiona na scenie wprost i dobitnie, tak że zdumiewać musi ślepota sporej części recenzentów... a może tylko niezbyt chwalebna w ich zawodzie niechęć do zajmowania się cudzymi intencjami... Tym bardziej trzeba o tym mówić, że Szajna właśnie w "Witkacym" odszedł nawet jakby od siebie samego, od tego, co pokazywał w "Fauście" i w innych swoich przedstawieniach, jak gdyby przekraczał pewną barierę, która zresztą jest dziś przeszkodą nie dla niego szczególnie lecz dla całego współczesnego teatru, której pokonanie mogłoby się stać decyzją wiążącą na najbliższe lata, mogłoby zepchnąć zarówno teatr jak dramat z tej martwej fali, na jakiej znalazł się w połowie lat sześćdziesiątych i po dziś dzień trwa z mniejszymi lub większymi przechyleniami.
Czegóż więc dokonał Szajna, co mu - nie bójmy się tego powiedzieć - zjednało publiczność dla "Witkacego"? Z czterech dramatów Witkiewicza - aluzyjnego i polemicznego wobec tradycji literackiej jak "Nowe Wyzwolenie", socjologiczno-politycznego jak "Szewcy", profetycznych na swój czas jak "Oni" i "Gyubal Wahazar", gdzie przedstawił autor konflikt pomiędzy indywidualnością artysty a uniformizującą władzą i pomiędzy indywidualnością (zbrodniczą) władcy a przeróżnymi konformizmami społecznymi- a wszystkie te utwory uformowane zostały na dość wysokim piętrze abstrakcji i dialektyki, przy pomocy dialogu dyskursywnego lub filozofującego, bardziej jako kompozycja (polifoniczna lub kontrapunktowa) poszczególnych sytuacji niż jako konieczny rozwój pewnej akcji scenicznej... Otóż z tych czterech, tak w ogromnym uproszczeniu przedstawionych tu utworów Szajna skonstruował pewien wierny niewątpliwie, w założeniach ideowych i emocjonalnych, autorowi, konsekwentny i dobitny, wyłożony na scenie za pośrednictwem właściwych inscenizatorowi środków artystycznych... wątek fabularny. Szajna może nie porzucił, ale jak gdyby mocno ograniczył to, co dawniej uprawiał: nadawanie na kanwie (właśnie!) tekstu dramatycznego własnych sygnałów emocjonalnych dla odbiorcy; więc to, co wielokrotnie wytykaliśmy jego przedstawieniom jako tautologię wyrazu artystycznego i literackiego, jako ilustrowanie tekstu zarówno elementami scenograficznymi jak sytuacjami aktorskimi.
Nie będę opowiadał tej nowej fabuły "Witkacego", nie o to chodzi. Istotne jest samo stwierdzenie faktu, że Szajna dojrzał szansę, jaką daje fabularyzacja przedstawienia teatralnego i jego dramatycznego materiału - co niedwuznacznie wynika zarówno z budowy scenariusza, jak z jego realizacji scenicznej. I nie wydaje się to wcale, jak ktoś pochopnie napisał, rezygnacją artysty z "nowoczesności", przeciwnie, raczej wyciągnięciem wniosków z tego, do czego sztuka dramatyczna i teatralna doszła w latach sześćdziesiątych (u nas) i pięćdziesiątych (tam, gdzie wszelkie procesy artystyczne przebiegają zarówno wcześniej jak szybciej); co znaczy zarazem, że byłaby to próba złapania głębszego oddechu na nowym dystansie.
Oczywiście, jak powiedziałem, przypadek "Witkacego" jest po prostu jaskrawy. Ale ani jedyny, ani wyjątkowy. U pisarzy, dramatopisarzy tzw. awangardy lat pięćdziesiątych powrót do fabuły czy tęsknota do fabuły staje się dręczącą, niemal obsesyjną inspiracją twórczą. Durrenmatt z "Królem Janem" na fabule Szekspira, z "Tańcem śmierci" na fabule Strindberga, Ionesco z "Macbettem"...
Przed rokiem napisałem felieton, gdzie mowa i o "Fauście" Szajny, i o "Potędze ciemnoty" Tołstoja u Axera; te dwa tak odmienne przedstawienia łączył jak gdyby wspólny im obu niepokój moralny, podwyższona temperatura jako reakcja obronna sztuki wobec moralnego zagrożenia ze strony świata. Dziś znowu możemy zaobserwować charakterystyczne i zbieżne zjawiska w Teatrze Studio i w Teatrze Współczesnym. Bo Erwin Axer wystawił na zakończenie sezonu właśnie "Macbetta" Ionesco, świetnymi aktorami swego zespołu, jak autor "Nosorożca" właściwym sobie stylem, zechciał także opowiedzieć... o szekspirowskiej fabule.
I może tak należy to tymczasem formułować, że artyści dziś, spełniając swą - a zapewne i publiczności - tęsknotę do fabuły, nie zawsze mogą się jeszcze zdobyć na własną historię i opowieść, lecz wolą opowiadać jak gdyby o cudzej, sprawdzonej już literacko fabule. Powstaje dystans zmniejsza się odpowiedzialność, unika się zarzutu naiwności. Nie o to zapewne chodzi. Dość trudno jest pisarzom i artystom wywikłać się z zaułka deformacji i dezintegracji, rozpadu form i braku dostatecznie trwałej zaprawy - ideologicznej? filozoficznej? - która by potrafiła cementować je w jednolitą wizję artystyczną. Ale zarazem ten wyrazisty cudzysłów prowadzi jak gdyby na nowy stopień wtajemniczenia, artysta nie odrysowuje nas, przynajmniej tego nie twierdzi, lecz podsuwa stare sztychy, na których ze zdumieniem siebie samych odnajdujemy... Nienowa to metoda lecz występująca zwykle, gdy sztuka przeżywa wstrząs i przemianę: tak Szekspir przepisywał swe dramaty z kronik średniowiecznych, tak malarze wczesnego renesansu odmalowywali - z inwencją własną głęboko ukrytą przed niewprawnym okiem - konwencjonalne tematy biblijne i liturgiczne. Porównania, być może, zbyt dalekie lub... wysokie. Jednak i tutaj mówiliśmy dotąd o tym, co w sztuce - dramatycznej, teatralnej - ostatnich lat zaliczało się do zjawisk pierwszoplanowych. A przecież ta sama tęsknota i powrót do fabuły zarysowuje się na szczeblach niższych, w produkcji - by posłużyć się określeniem z wcale niezłej tradycji teatralnej - bulwarowej. Jakże zrozumiała wydaje się sympatia publiczności do "Klik-klaku" Abramowa. Nawet do "Trędowatej" w rozmaitych wersjach krążącej po naszych scenach i zdobywającej wcale nie najgłupszą lecz autentycznie masową widownię. Są to utwory, które po prostu opowiadają pewną historię, od a do zet. Są one, można i to powiedzieć, reliktami. Ale do niedawna ambicją nawet sztuk bulwarowych było podrabianie tzw. nowatorstwa, w strawniejszej, rzecz prosta, dla publiczności lecz za to mniej autentycznej manierze.
Przypadek Szajny i Teatru Współczesnego niewiele z tym mają wspólnego. Należą jednak do tego samego rzędu zjawisk, których sygnały występują dziś szeroko na wielu płaszczyznach życia kulturalnego i artystycznego, także w filmie i w malarstwie, zarówno w realizacjach najambitniejszych jak i w tych, których ambicją jest popularność.
To, coumownie nazywamy tutaj "sprawą fabuły", nie dotyczy wyłącznie, jak by się można spodziewać, dramaturgii, literatury pięknej, sztuk zazwyczaj określanych jako narracyjne. W teatrze przenika także w kwestie reżyserii i aktorstwa. Jeden z naszych najwybitniejszych reżyserów, Jerzy Jarocki, jest, tak mi się przynajmniej wydaje, doskonałym przedstawicielem tendencji a-fabularnych w sztuce reżyserskiej. Znakomicie konstruuje poszczególne sytuacje sceniczne, ale najsubtelniej nizane paciorki niekoniecznie muszą przybrać formę różańca, a choćby nawet sznurka korali, mogą ułożyć się w mozaikę, której przeznaczenie i sens nie będą jasne dla patrzącego. (Zastrzegam, że mówię o sensie fabularnym, a nie o sensach innych, wynikających z symboliki, aluzyjności etc.) Jarocki spotkał się z Różewiczem, który swoje propozycje nowatorstwa rozpoczął także od zakwestionowania fabuły i doprowadził do jej wyszydzenia, na tym poprzestając. Nie zapisał więc jak gdyby nowej kartki papieru, tylko bardzo pokreślił starą, tę, która wcale nieźle służyła dotychczas teatrowi. Jarocki tę propozycję Różewicza podjął skwapliwie i kultywuje radośnie, jak to widać choćby z przedstawienia "Na czworakach" w Teatrze Dramatycznym. Znakomite są tam monologi, duety, tercety,nawet i spięcia sytuacyjne, całość - mimo ogromnej inwencji reżysera i aktorów - staje się nieco nużąca, ponieważ do końca nie bardzo wiemy, ku czemu zmierzamy wraz z autorem (mocno tu zaadaptowanym), reżyserem, aktorami; przedstawienie mogłoby trwać godzinę krócej lub dłużej i anibyśmy tego nie spostrzegli. Tzw. dramaturgia otwarta może stać się ewenementem artystycznym, jak to było w latach pięćdziesiątych, lecz jest siłą dekompozycji teatru. Nie potrafi - w przeciwieństwie do goetheańskiego szatana, który zło czyniąc służył dobru - stworzyć struktur trwałych, ponieważ właśnie otwartość jest przeciwieństwem tego, co w założeniu oznacza słowo dramaturgia; akcja podjęta w jakimś celu i zakończona, gdy cel ten został osiągnięty, stanowi strukturę dość szczelnie zamkniętą, a zarazem ułatwiającą wprowadzenie, jeśli nie jedynie zdolną wprowadzić w stan napięcia i artystycznej ekspresji żywych organizmów aktorskich.
Oczywiście, jeśli piszę, że dramat - nazwijmy go umownie swojskin imieniem - przedróżewiczowski dobrze służył teatrowi, nie znaczy to, bym nawoływał do jakichkolwiek powrotów lub też nie dostrzegał wszystkich "zapolskich" naturalistycznych mielizn albo i wynaturzeń. Idzie o coś innego. O to mianowicie, by nowe doświadczenia dramatu i teatru otwartego poddać próbie fabuły jako tego elementu przedstawienia teatralnego, który jest najtrwalszym i najpewniejszym łącznikiem pomiędzy sceną a widownią. Sztuka, tym bardziej sztuka teatru, nie może istnieć w izolacji. Zwłaszcza dziś przed każdą izolacją powinna się bronić gwałtownie, skoro wszelkie naciski i impulsy nowoczesnej cywilizacji właśnie ku temu zmierzają. Żywe były do niedawna tendencje, by za tym wyzwaniem cywilizacyjnym nadążać, by sztuka współczesna okazała się "godna" swojego stulecia. Istnieją zapewne dotychczas. Ale nie one stanowią już o tym, co naprawdę nowatorskie i - jak kiedyś mówiono - awangardowe. Rzeczywistym nowatorstwem jest dziś mozolne wiązanie tych strzępów porozumienia pomiędzy publicznością a teatrem, a sztuką, jakie jeszcze ocalały. Trzeba koniecznie zacząć opowiadać jakaś historię, jakąś fabułę, która - jak w bajce - pozwoli przeżyć noc pierwszą, tysięczną, a może nawet tysieczną i drugą...