Artykuły

Pastorałka w "Słowackim" czyli bałagan na scenie

"Pastorałka" w reż. Laco Adamika" w Operze Krakowskiej. Pisze Magda Huzarska w Polsce Gazecie Krakowskiej.

W Operze wystawiono "Pastorałkę". Sympatyczna, ale pozbawiona konsekwencji.

Co by się stało, gdyby Maria i święty Józef na drodze do Betlejem zapukali do drzwi teatru? Czy aktorzy wpuściliby Pannę Świętą do swojej garderoby, czy otuliliby zziębniętą błyszczącymi kostiumami, czy daliby przyjść Bogu na świat w operowych dekoracjach? Może znalazłby się jeden sprawiedliwy, który oderwałby wzrok od lustra, przestał na chwilę wpatrywać się w siebie i przygarnął kobietę i jej mające się niebawem narodzić dziecko.

W "Pastorałce" Leona Schillera, którą na scenie Teatru im. Słowackiego wystawiła Opera Krakowska, tak się w końcu stało. Ale najpierw Święta Rodzina musiała chodzić od jednego kontenera z napisem "Teatr" i "Opera" do drugiego, bo w żadnym nie chciano dać jej noclegu. Tym, którzy właśnie teraz zastanawiają się, skąd się wzięły metalowe kontenery w "Pastorałce", donoszę, że pewnie z pobliskiej budowy opery. Scenograf przedstawienia Barbara Kędzierska zaadaptowała je do roli najpierw teatralnych szaf, przekształcając je następnie w mansjony, w których aktorzy odgrywali swoje role: właścicieli gospody, zachłannych bab i tym podobnych okrutników, którzy stanęli na drodze Boga i wcale nie zamierzali Mu pomóc. Dopiero w ostatnim kontenerze, gdzie leżał pijany chłop, jego biedna żona odstąpiła przybyszom stajenkę.

Teatr nie chciał Jezusa, choć reżyser "Pastorałki" Laco Adamik robił co mógł, by jej akcja rozgrywała się na współczesnej scenie. Aktorzy weszli na nią w prywatnych kostiumach, a przewodzący im Jerzy Święch zapowiadał kolejne sceny-sprawy, w których wezmą udział. Za chwilę zaczęli w garderobie wybierać kostiumy, robiąc przy tym niezły sceniczny bałagan. Tylko trudno było zgadnąć, dlaczego jedni się przebrali na przykład za górali, a inni nie. Dlaczego jedni poszli w pełną dosłowność w interpretacji swoich ról, a drudzy grali aktorów, którzy odgrywają przed nami "Pasto-rałkę".

Bowiem brak konsekwencji to podstawowy problem twórców sympatycznego skądinąd przedstawienia. Sympatycznego tym bardziej, iż prześlicznie zaśpiewanego. Współczesne aranże wiekowych kolęd i pastorałek, do których przyczynili się kierownicy muzyczni Mikołaj Blajda i Tomasz Tokarczyk, swoim rozmachem przywodziły na myśl musicalowe hity. Ich brawurowe wykonanie, m.in. przez takich wykonawców jak Ewa Biegas (Maria), Przemysław Firek (Józef) czy Bożena Zawiślak-Dolny (Śmierć), którym towarzyszyła orkiestra i chór Opery Krakowskiej, nieraz porywało widownię. Zdarzało się, że niektóre z kolęd nuciła ona razem z artystami.

I to nie tylko z operowymi śpiewakami, ale też aktorami dramatycznymi, zaangażowanymi do tego widowiska z różnych krakowskich teatrów, takimi jak m.in.: Bożena Adamek, Andrzej Hudziak, Rafał Jędrzejczyk. Nadało to nową jakość przedstawieniu, choć czasami wyraźnie było widać, iż wykonawcy są z zupełnie innej bajki i zupełnie inaczej podchodzą do swoich ról. Przez to miałam poczucie jeszcze większego bałaganu, tym bardziej że na scenie raz po raz pojawiali się chórzyści w strojach robotników, jakby prosto wyjęci z budowy opery.

Co oni mieli wspólnego z góralami, Pan Bóg jeden raczył wiedzieć. Szczególnie, że początkowa przebieranka w garderobie w żaden sposób w finale się nie puentowała. A Pan Jezus, choć pukał do kontenera z napisem "Teatr", i tak w końcu wylądował w tradycyjnej stajence. Do współczesnego teatru Go nie przyjęli. I może dobrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji