Artykuły

Będzie ci się chciało spać

Teatr Narodowy boryka się z nieurodzajem dobrych spektakli - o "Terminalu 7" w reż. Andrzeja Domalika w Teatrze Narodowym pisze Dominik Ferenc z Nowej Siły Krytycznej.

Reanimacji repertuaru Teatru Narodowego dokonali ostatnio Jerzy Jarocki, Maja Kleczewska i Michał Zadara. Uzdrowiona scena Narodowego ma szansę jednak bardzo szybko umrzeć, jeśli pojawi się na niej więcej spektakli takich jak "Terminal 7" w reżyserii Andrzeja Domalika.

Przedstawienie o powrocie syna do domu rodzinnego i ulotności życia. O Larsie Norénie mówi się, że jest spadkobiercą i kontynuatorem twórczości Ibsena i Strindberga, o Domaliku nie można powiedzieć, że jest czyimkolwiek spadkobiercą i nie wiadomo, skąd czerpie swoje twórcze fascynacje.

Nie wiem, jak można odczytać cokolwiek z tego chłodnego, przesiąkniętego mało profesjonalnym podejściem do sztuki spektaklu. To przedstawienie nie jest trudne w odbiorze, ale staje się takie poprzez drewniane i statyczne aktorstwo. Więcej emocji mają reklamy proszków do prania! Wszystko inne zwraca naszą uwagę: krzesła na scenie w liczbie 13, promienie "słońca" padające na scenę przez okna w scenografii i muzyka Tomasza Stańki, która nijak ma się do martwego przedstawienia. Słowa wypowiedziane przez Annę Grycewicz (występująca w podwójnej roli Córki i Jenny): "co my tu robimy do cholery" są tak zadeklamowane przez aktorkę, jakby zaraz miała wyzionąć ducha - efekt przekomiczny. Artur Żmijewski w roli ojca jest strasznie zrezygnowany, kwestie wypowiada jednym ciągiem bez większej modulacji głosu.

Moją uwagę zwracali ziewający widzowie. Niewiele działo się na scenie, więc miałem ambitny plan zacząć ich liczyć (tak jak ilość krzeseł), ale zadanie okazało się niewykonalne, bo było ich za dużo. Spektakl poruszający niby sferę egzystencjalną, bytowanie ziemskie, powracanie w rodzinne strony i umieranie. Jednak wszystko to przedstawione w tak miałki sposób, że przestaje być istotne. Teksty Noréna przesiąknięte są poetyką śmierci, brutalną erotyką, zaś z przedstawienia "Terminal 7" nie wynika nic.

Na scenie występuje dwóch synów i dwie matki. Dialogi są poszatkowane. Tracimy orientację, kto, co i do kogo mówi, a jak już coś mówi, to zadajemy sobie pytanie, po co? Doskonale w tej dialogowej mieszaninie sprawdzają się słowa: "pod koniec będzie ci się chciało spać". Nie można się zgodzić z tym, że dopiero pod koniec - od samego początku odczuwamy potrzebę snu. Mniej więcej co dziesięć minut gaśnie światło i mniej więcej co dziesięć minut sen spowija nas coraz bardziej. Jedna tylko scena jest warta uwagi - gdy Beata Ścibakówna, przyjmując pozę baletnicy z "Jeziora Łabędziego", rzuca cień na sceniczną ścianę.

"Terminal 7" to ostania część jednoaktówek Larsa Noréna, najbardziej osobista, ale na scenie raczej nie rozpoznamy nic z osobowości Noréna. Gdzieś rodzą się jakieś pretensje i miałkie przesłanie. Nagradzani skąpymi oklaskami aktorzy zdają się o tym wiedzieć, ich smutne twarze mówią same za siebie.

Teatr Narodowy boryka się z nieurodzajem dobrych spektakli, po pretensjonalnym "Żarze", dostaliśmy nudny jak flaki z olejem "Terminal 7" i chyba to już najwyższa pora na odlot.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji