Artykuły

Meandry snu

Spektakl składa się w niebanalną, wszechstronnie niespójną i zamierzenie niekonsekwentną opowieść o śniącym umyśle - o "Cyrkach i ceremoniach" w reż. Wiesława Hołdysa w Teatrze Mumerus pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Najnowsza premiera Teatru Mumerus to opowiedziana oryginalnym językiem plastycznych przemian kompozycja, która mogłaby być zapisem snu zmęczonego umysłu. Albo umysłu odurzonego halucynogennymi oparami. Wszystko tu przekształca się w coś innego: ciało dziwnej istoty o wykrzywionej twarzy staje się pogrzebowym całunem człowieka, ludzie i lalki funkcjonują na tych samych prawach, a tajemnicza organizatorka całego widowiska gra na sztucznych kwiatach jak na skrzypcach. Nie ma dookreślonej przestrzeni, nie istnieją jakiekolwiek odniesienia co do czasu, w jakim rozgrywa się akcja, brak linearnej fabuły. Świat, który ukazuje się oczom widza jest hermetyczny, wrośnięty mocno w plastyczną wizję Witolda Wojtkiewicza, którego prace stały się inspiracją do powstania przedstawienia. Inkrustowany tekstami Romana Jaworskiego, spektakl balansuje na pograniczu narkotycznych wizji i rojeń umysłu niebezpiecznie zdezorganizowanego, chaotycznego i - zamierzenie - nielogicznego.

Wyróżnić można dwa główne motywy wiodące spektaklu. Pierwszą część zdominował motyw metamorfozy. Spod nieruchomych tkanin zaścielających scenę wyłaniać się zaczynają aktorzy. Pojawia się noga, dłoń, coś wybrzusza materiał od spodu, w innym miejscu coś nim rytmicznie porusza. Okazuje się, że to ukrywający się pod nim ludzie. Ludzie? Niekoniecznie. Jeden z aktorów przebrany jest w kostium klauna, wszyscy wykonują mechaniczne ruchy, jakby ktoś nimi animował. Tkaniny, którymi byli przykryci, zaczynają żyć własnym życiem. Początkowo stają się tułowiem dla dziwacznej postaci prowadzącej monolog, później parawanem, zza którego aktorzy manipulują lalkami, wreszcie spowijają ciało aktora, otulając go szczelnym kokonem.

Drugi motyw to wielorako rozumiane odchodzenie. Pojawia się on w drugiej części spektaklu. Odchodzą aktorzy - widać ich coraz mniej, eksponowane są rekwizyty (dziwaczne nakrycia głowy, kształtem zbliżone do kloszów od lamp) i lalki. Coraz częściej też lalki zamierają w bezruchu; i tak minimalna, uproszczona animacja zanika, pozostawiając lalki jak nieruchome obiekty przeznaczone do kontemplacji. Końcowe wyjście aktorów przypomina nieco średniowieczny taniec śmierci. Scena zostaje pusta, jak w oczekiwaniu na nowy sen.

Wartością przedstawienia jest muzyka. Ewa Ryks wykonuje ją na żywo, wykorzystując instrumenty perkusyjne i dęte. Porusza się po scenie drobnymi krokami, bardziej płynąc po niej, niż chodząc, jak dobry duch przestrzeni, w której odbywa się niezwykły seans. Mimo łączenia żywej muzyki z tą odtwarzaną z płyty, nie ma wrażenia niespójności czy zgrzytu estetycznego.

Troje aktorów: Olga Przeklasa, Karol Zapała i Robert Żurek, stanowi zwarty zespół wykonawców. Trzymają narzuconą formę, nie próbują aktorstwa realistycznego, są skupieni i istnieją "wewnątrz" stworzonych przez siebie bohaterów. Zapała, od samego początku ubrany w najbardziej efektowny kostium, początkowo najmocniej skupia uwagę. Później jednak, gdy widz przyzwyczaja się do kostiumu, dostrzega jakość gry zespołowej.

Paradoksalnie, najsłabsza strona przedstawienia to animacja. Jasny jest pomysł wyjściowy: aktorzy mają stopić się w jedno z animowanymi przez siebie lalkami. Dlatego nie zawsze są w całości schowani za parawanem, czy ostentacyjnie demonstrują trzymaną w dłoni lalkę. Jednak nie wszystkie tego typu zagrania można interpretować jako zamierzone. Wystające zza parawanu czubki głów, widoczne dłonie obejmujące cały tułów lalki, niekiedy bez pomysłu na animację - to ciężkie grzechy realizatorów. Tym cięższe, że przyszło im budować spektakl, w którym ważną rolę odgrywa motyw przeistaczania się człowieka w lalkę. Nieczystości techniczne nie pozwalają skupić się na formie spektaklu i odciągają uwagę od strony plastycznej.

Można wyobrazić sobie, jak wyglądałby spektakl, gdyby jego twórcy mieli do dyspozycji większą scenę i więcej pieniędzy. Przedstawienie ma wyraźne aspiracje do dużej formy, wściekle zagarniającej dla siebie całą dostępną przestrzeń. Z drugiej strony - wszelkie ograniczenia wymusiły na twórcach prostotę. I rzeczywiście, funkcjonuje ona w spektaklu znakomicie. Najprostsze pomysły to jednocześnie te najlepsze: wydobywająca się zza kulisy ręka Ewy Ryks, funkcjonalne użycie kilku elementów scenografii (sztalugi, płachty materiału), wyciszony finałowy obraz. Można czepiać się drobiazgów: niefunkcjonalnego wykonania lalek, małego wykorzystania masek (odgrywają w spektaklu rolę nieledwie symboliczną, inaczej, niż w malarstwie Wojtkiewicza), niedostatków technicznych. W całości jednak spektakl składa się w niebanalną, wszechstronnie niespójną i zamierzenie niekonsekwentną opowieść o śniącym umyśle.

Na zdjęciu: Witold Wojtkiewicz: Medytacje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji