Artykuły

Samotnicy w tłumie nut

Cisza. Szum pobliskiego skrzyżowania wyciszają drzewa rosnące wokół domów jednorodzinnych. Na małych uliczkach warszawskiej Sadyby prawie nie ma przechodniów. Tylko w jednym z ogrodów biega kilkunastu aktorów, wykonując dziwne gesty.

Tupią, biegają, trzęsą drzewem, szurają, Ekipą kieruje wysoki, szczupły mężczyzna. Prosi o powtórzenie poszczególnych kroków. I znów szuranie, bieg, tupot. Sąsiedzi Jacka Grudnia są już przyzwyczajeni. Wiedzą, że Warszawy nie nawiedzili kosmici, ale że Grudzień znów nagrywa efekty dźwiękowe do kolejnego spektaklu teatralnego. I że później zamknie się w studiu w piwnicy i znów nie zobaczą go przez pół dnia. Albo dopiero w nocy, najczęściej po 23., gdy będzie wracał z teatru, po próbie.

Nikogo to nie dziwi. Grudniowie mieszkają na Sadybie już od 50 lat. Mieszkańcy pamiętają więc zarówno pierwsze dziecięce próby Jacka na fortepianie, jak i ćwiczenia na skrzypcach, jego ojca - kierownika orkiestry przy zespole "Granica". Wspominają wieczorne grania Franciszka Grudnia z przyjaciółmi na tarasie. Chodzą na spektakle Jacka do teatru Studio.

- Mój dziadek był muzykiem, tata i stryj. Cała rodzina po stronie męskiej. Nie przesadzę, jak powiem, że to było ich całym życiem - opowiada Jacek Grudzień - Tata przez 31 lat kierował orkiestrą. Koncertował bardzo często, bo średnio 20 razy w miesiącu, w całej Polsce. Dziadek grał już będąc dzieckiem. Jako społecznik, a z zamiłowania muzyk, miał potem aż trzy orkiestry: harcerską, strażacką i gimnazjalną. Zakładał je zaraz po wojnie i prowadził dopóki żył. Początkowo chłopcy zapisujący się do jego zespołu nie potrafili w ogóle grać, zresztą w 1946 roku nie bardzo mieli jeszcze na czym... Po 40 latach jedną z orkiestr nazwano Orkiestrą Dętą im. Józefa Grudnia - wspomina kompozytor.

Ale jak sam przyznaje wnuczek Józefa, w kwestii zainteresowań muzycznych jest w swojej rodzinie jednak wyjątkiem. - Ojciec owszem, komponował, ale piosenki. Zajmował się lekką muzyką. Zespół, w którym grał, składał się z baletu, chóru i orkiestry. Dziadek zaś pisał marsze i grając je ze strażakami, defilował przez miasteczko - wyjaśnia. Tradycja muzyczna u Grudniów liczy prawie sto lat. Tymczasem sam debiut w teatrze najmłodszego z nich nastąpił późno - grubo po trzydziestce. Jacek, tak jak ojciec, skończył Akademię Muzyczną. Debiutował na "Warszawskiej Jesieni", jeszcze w czasie studiów w 1983 roku. Chwilę później wyjechał do Londynu na podyplomowe stypendium ufundowane przez Witolda Lutosławskiego. A trzy lata temu jego utwór "Ad Naan" otrzymał rekomendację na Międzynarodowej Trybunie Kompozytorów w Wiedniu. Teraz dopiero co wrócił z Wiednia do Polski. W Burghtheater, jednej z czterech najważniejszych obok Commedie Francaise, Royal Court czy Schubuehne europejskich scen, z końcem grudnia dał premierę autorskiej wersji "Medei" Grzegorza Jarzyny i Michała Walczaka, z muzyką skomponowaną przez siebie. Teraz przygotowuje się do kolejnych zadań.

Mimo to nadal nie ma agenta i nie pamięta, kiedy i komu udzielił wywiadu. Kiedy komponuje, woli samotność; albo jeśli jest poza domem, nocne rozmowy przez telefon. A zamiast promowania na warszawskich przyjęciach i układów towarzyskich, preferuje medytacje w klasztorze benedyktyńskim. - Po ojcu odziedziczyłem introwertyzm - wyjaśnia - on mało opowiadał, gdzie był i co robił. Żył w swoim świecie. Zazdrościłem mu, kiedy w czasie jakiejś imprezy rodzinnej nagle potrafił się tak wyłączyć, że siadał i zapisywał na serwetce pomysł na utwór. Na co dzień często wspólnie słuchaliśmy, wówczas jeszcze czarnych płyt, i rozmawialiśmy o muzyce. Ja jestem pianistą, ojciec był skrzypkiem. W domu zawsze stał fortepian - jako dziecko grałem raczej ze słuchu. Każdą melodię usłyszaną w radiu, w telewizji próbowałem powtarzać. Potem zacząłem dorabiać sobie akompaniament. Tata był wymagający - powiedział: "weź nuty i naucz się to grać tak jak to jest napisane". Ale obaj jako samotnicy uzupełnialiśmy się - podkreśla Jacek Grudzień.

Ale to nie koniec podobieństw. Praca w teatrze, jak się okazuje, może przypominać dyrygowanie orkiestrą. - Nigdy nie staram się wychodzić na plan pierwszy. Czasem, kiedy gram podczas spektaklu i kiedy to, co robię, współgra z aktorami, czuję ogromne podobieństwo do ojca, kiedy on prowadził swoją orkiestrę, kiedy grał Paganiniego, Wieniawskiego czy Dworaka - wyjaśnia kompozytor, który przez osiem sezonów wypracował swoją indywidualną metodę pracy. Filmowo dokumentuje próby, potem w domu, pod obraz, imituje różne instrumenty, przykłada muzykę; wieczorami siedzi z reżyserem, słuchają razem płyt. Dzięki temu pracował przy najciekawszych spektaklach ostatnich lat: głośnym "Magnetyzmie serc" Grzegorza Jarzyny, "Światłach miasta" z Krzysztofem Majchrzakiem czy "Nocy Helvera" z Krystyną Jandą w reżyserii Zbigniewa Brzozy. Jest autorem muzyki do 30 spektakli; laureatem V Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru TVP, gdzie otrzymał ustanowioną po raz pierwszy główną nagrodę za muzykę do spektaklu - "Mary Stuart". Ale on sam o tym wszystkim mówi niechętnie. Jak dla typowego Grudnia, bliższy jest mu kameralny kontakt z drugim człowiekiem - umie słuchać, rzadko się odzywa. Od czasu do czasu na bankiecie po premierze rozbawi towarzystwo anegdotą, kiedy dawno temu musiał grać... na weselach albo jak robił reklamę... proszku do prania. I tyle. O jego zawodowych osiągnięciach przyjaciele dowiadują się więc najczęściej... z gazet. Ale jak sam przyznaje, jego osobowość się zmienia. Na korzyść. Pod wpływem teatru i innych ludzi. - Możliwość bycia w zespole jest dla mnie zbawienna, bo gdyby było inaczej, chyba stałbym się odludkiem. Myślę, że mój ojciec mógł czuć to samo, po to była mu potrzebna grupa ludzi, z którymi na co dzień po prostu żył, ciągle w podróży, w różnych miejscach i miastach. Do matki potrafił pisać listy codziennie, zostało ich ponad dwieście, ale jak był w domu, to prawie jakby go nie było. Ja sam więc dopiero w teatrze nauczyłem się przed ludźmi otwierać - wyznaje. W teatrze nauczył się także być kierowcą doskonałym

Jeśli próba w teatrze skończy się dużo później niż o 22, Grudzień podwiezie pod rzeczony adres każdego skazanego na nocne autobusy. W czasie podróży zapytany, czemu został kompozytorem, opowiada o przedwcześnie zmarłym Franciszku Grudniu, o ulicy imienia Józefa Grudnia w Opatowie... W roztargnieniu myli ulice - podróż więc trwa i trwa. Kiedy zatrzaskują się drzwi po ostatnim pasażerze, Grudzień znów wraca na Sadybę dopiero po 23.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji