Dajcie mi człowieka!
"Koniec i bomba,
a kto czytał, ten trąba!"
brzmi ostatnie zdanie "Ferdydurke" - powieści, która na krótko przed wojną uczyniła głośnym nazwisko Witolda Gombrowicza. "Ferdydurke" była dla mnie, podobnie jak dla wielu moich rówieśników, objawieniem, otwarciem nowych dróg w literaturze. A jednak za ten wierszowany finał czułem do autora coś na kształt żalu. Że zrobił mnie w konia (wówczas mówiło się "wystrychnął na dudka"). Podobno wierszyk był spontanicznym komentarzem gosposi Gombrowicza po przeczytaniu powieści. Włączonym przez autora do tekstu integralnego. I słusznie, tym bowiem sposobem pisarz dawał czytelnikowi klucz do dzieła. Klucz polegający na zachowaniu dystansu wobec rzeczywistości względnej i subiektywnej.
Opuszczając podwoje Teatru Dramatycznego, któremu należy się głęboki pokłon za przywrócenie po latach nieobecności Gombrowicza scenie polskiej, nie mogłem pozbyć się obawy, że niejeden widz (oczywiście nie z premierowej śmietanki środowiskowej) skwituje "Ślub" ferdydurkowym epitetem.
Zarówno w didaskaliach sztuki (tych publiczność nie czytuje), jak i wypowiedziach, wywiadach, oświadczeniach, Gombrowicz dał własny, czytelny komentarz "Ślubu". W rozmowie z Dominique de Roux powiedział m. in.: "Tak, Ślub jest i senny, i pijany, i szalony, ja sam nie umiałbym odczytać go w całości, tyle tu mroku. I ma rację reżyser, który pozwala tej sfiksowanej formie kształtować się dowolnie, ryczeć, szaleć, dbając jedynie o jakąś prawie muzyczną jedność tego ceremoniału. Mimo to "Ślub" ma akcję która trzyma się kupy, i nie ma powodu, aby ona nie została udostępniona widzowi". Po czym autor rąbie coś w rodzaju streszczenia wątków fabularnych "Ślubu", które zresztą może sobie każdy nabywca programu, wydanego przez Teatr Dramatyczny, przeczytać.
Od dawna żywię przekonanie, że jeden z najznakomitszych polskich reżyserów - Jerzy Jarocki - dysponuje prywatnym komputerem, do którego podłącza się, pracując nad realizacją swych świetnych inscenizacji. Dzięki tamu dzieła jego odznaczają się szczególną spoistością logiczną i nośnością intelektualną. Jarocki uprawia po prostu wyższą matematykę sztuki reżyserskiej. Z reguły czyni to z powodzeniem. A przecież właśnie "Ślub" wydaje mi się materiałem nie pasującym do tej metody. Tak bowiem odległe są od siebie: pijany i szalony świat Henryka, bohatera gombro-wiczewskiego, od świata bezbłędnie rozwiązywanych równań znakomitego inscenizatora. Tak nieprzystawalne są zasady światami tymi powodujące, że i Gombrowicz nie ten mi się w "Ślubie" objawia, i nie ten Jarocki. Mimo iż pasują się jeden z drugim od studenckiej premiery w gliwickim STG, aż po międzynarodowy sukces w Zurychu. Jarocki zracjonalizował i uporządkował ów sen pijany i szalony, przez co sen przestał być snem, mrokiem i nakładaniem się na siebie racji spraw, rzeczywistości.
Gombrowicz poprzez magmę snu, skojarzeń podświadomości organizujących somnambuliczną rzeczywistość przebija się ku prawdzie. Prawdzie, której na imię człowiek. "Nie ufam żadnej abstrakcji - powiada w wielkim monologu z III aktu Henryk - doktrynie. Nie wierzę ani w Boga, ani w Rozum! Dość już tych Bogów! Dajcie mi człowieka!" Myślę, że choćby dla tej jednej myśii, czy więcej nawet: dla tego wskazania, dla posłania pisarza skierowanego do współczesności, warto zadawać sobie trud przemierzania labiryntu gombrowiczowskiej formy. Bo nie w zaskakującej, nonsensownej fabule, nie w przypadkowych aktualnościach, nie w smakowaniu słowa i jego różnoznaczności, nie w zawikłanych drogach życia wielkiego pisarza kryje się szczególne znaczenie premiery "Ślubu" na scenie Teatru Dramatycznego, lecz właśnie w ładunku mądrego, głęboko przemyślanego humanizmu. Humanizmu wyprowadzonego z poznania samego siebie. "Człowiek jest poddany temu co tworzy się między ludźmi i nie ma dla niego innej boskości, jak tylko ta, która z ludzi się rodzi". To także Gombrowicz. Didaskalia do "Ślubu".
Mimo, że szczególnym walorem inscenizacji Jarockiego jest wyrównanie na optymalnym poziomie całego zespołu aktorskiego, nie sposób w tym spektaklu pominąć kreacji: Piotra Fronczewskiego (Henryk) - jedynego reprezentanta rzeczywistości obiektywnej (jeżeli taka w ogóle u Gombrowicza istnieje) i Zbigniewa Zapasiewicza (Pijak), znakomitych ról Ryszardy Hanin (Katarzyna), Józefa Nowaka (Ignacy), Jadwigi Jankowskiej-Ceślak (Mania), oraz bezbłędnego wykonywania niezwykle trudnych zadań aktorskich przez resztę obsady.
Premiera "Ślubu" odbyła się w pierwszych dniach kalendarzowej wiosny, co chciałoby się poczytywać za dobrą na przyszłość wróżbę. Że premiery sztuk Gombrowicza stracą posmak sensacji, nabierając wartości różnych propozycji interpretacyjnych.