Artykuły

Zasłużyłam na cukierek od losu

- Buntuję się, kiedy ktoś mówi, że w serialach gra się tylko dla pieniędzy. To nie tak. Nie można wyjść przed kamerę nieprzygotowanym. Trzeba zżyć się z postacią, poznać ją, uwiarygodnić - mówi EWA WENCEL, aktorka Teatru Kwadrat w Warszawie.

Trzy seriale telewizyjne i wspaniała rola w "Placu Zbawiciela" to pani powrót na ekran po latach spędzonych głównie w teatrze. Jak się pani czuje jako aktorka, którą nagle wszyscy rozpoznają na ulicy?

- Nie zmieniłam się. Mam podobne marzenia i podobny stosunek do pracy. Gdziekolwiek występuję, staram się grać najlepiej, jak potrafię.

Ale jak pani odbiera popularność, która na panią spadła?

- To bardzo miłe, choć czasem sobie myślę, że kiedyś grałam w ważnych przedstawieniach i nikt mnie za to po głowie nie głaskał.

Uważa pani, że jest w tym jakaś niesprawiedliwość?

- Tak. Ale nie buntuję się. Teatr to zawsze miłość nieodwzajemniona.

Pani pierwsze sceniczne kreacje - Natasza w "Wojnie i pokoju", Sonia w "Zbrodni i karze" - zapowiadały błyskotliwą karierę. Dlaczego potem znalazła się pani w komediowym Teatrze Kwadrat, który nie mógł pani zaproponować wielkich, dramatycznych ról?

- Po dyplomie w łódzkiej PWSFTviT grałam w Szczecinie i w Łodzi. Stamtąd ściągnął mnie do Warszawy Andrzej Chrzanowski, proponując właśnie rolę Nataszy. Przypadek sprawił, że znalazłam się potem w Teatrze Kwadrat.

Jak odnalazła się pani w komedii?

- Kiedy weszłam w próby pierwszego spektaklu, zrozumiałam, że w komedii inaczej buduje się postać i jej rytm; używa się innych środków wyrazu. W dramacie aktor ma u publiczności kredyt zaufania, czas na rozkręcenie się. W repertuarze rozrywkowym nie można widza oszukać, bo znudzony natychmiast zaczyna się wiercić w krześle. Stan wojenny zabrał bardzo ważne lata całemu aktorskiemu pokoleniu. Potem, w nowych warunkach, wielu aktorów nie mogło się odnaleźć. Nastąpiła całkowita zmiana rynku. W serialach weszło nowe pokolenie. Nam było trudniej. Ale ja i tak nie mogę narzekać. Grałam w teatrze, z Monarem przygotowaliśmy przedstawienie o narkomance na podstawie książki Barbary Rosiak. Miałam swoje satysfakcje. Był czas, kiedy myślałam, że muszę się z zawodem pożegnać. Po wypadku samochodowym bałam się, że nie uda mi się wrócić na scenę. Zrobiłam podyplomowe studia menedżerów kultury na SGH, zajęłam się finansowaniem kultury ze źródeł unijnych. Ale nie potrafiłabym żyć bez teatru. Cieszę się, że mogę robić to, co lubię.

A czy praca w serialach nie jest trochę aktorską chałturą?

- Kiedyś mówiło się, że dubbing jest chałturą. Ale jeśli potraktuje się go poważnie, to fantastyczna praca. Niedawno podkładałam głos Dolores Umbdridge w "Harrym Potterze i Zakonie Feniksa". Idąc na premierę, bardzo się denerwowałam. I kiedy już w pierwszej scenie z Umbdridge widzowie zaczęli się śmiać, poczułam ulgę. To był oczywiście sukces rewelacyjnej Angielki Imeldy Staunton, ale ja też byłam szczęśliwa. Po pierwsze dlatego, że swoim głosem nie zepsułam efektu jej pracy. Po drugie - nawet tylko dubbingując, człowiek utożsamia się z postacią. W serialach jest podobnie. Buntuję się, kiedy ktoś mówi, że gra się w nich tylko dla pieniędzy. To nie tak. Nie można wyjść przed kamerę nieprzygotowanym. Trzeba zżyć się z postacią, poznać ją, uwiarygodnić. Na tym polega aktorska uczciwość.

Ale jak aktorka przyzwyczajona do budowania ról czuje się w skórze bohaterki, którą mało zna, nie wie, co dalej przeżyje, jak będzie ewoluować?

- Sama staram się określić granice swojej postaci. Ustalić, co lubi, co ją denerwuje, co jej może sprawić ból, do kogo nie ma zaufania. Jeśli się to wie, nie wypada się z roli.

Czy w tasiemcu, takim choćby jak "M jak miłość", aktor może mieć jakikolwiek wpływ na losy swojego bohatera?

- Generalnie wszystko zależy od scenarzystów, ale oni mają do ogarnięcia tyle wątków, że któryś może im się wymknąć z rąk. A aktor zna swoją postać doskonale. Jest czujny i bywa, że dzwoni do piszących ze swoimi sugestiami.

Rola Janeczki w "M jak miłość" panią zmęczyła?

- Trochę tak, bo z biegiem czasu stawała się coraz bardziej płaczliwa i bierna. Ale były i inne powody, dla których musiałam z tego serialu zrezygnować.

Niełatwo chyba rozstać się z ludźmi, z którymi spędziło się kilka lat?

- Mój ostatni dzień zdjęciowy w "M jak miłość" był potwornie przykry. Pracowaliśmy w tym serialu na dwie ekipy. Pożegnałam się z obiema. Postawiłam szampana, żeby podziękować za współpracę. Ale do dzisiaj za tymi wszystkimi ludźmi tęsknię.

Widzowie oglądają panią w nowych serialach.

- Bohaterka "Drugiej strony medalu" była postacią fantastycznie zarysowaną. To odwrotność Janeczki - kobieta energiczna, trenerka szermierki. A w sporcie są jasne zasady: czarne oznacza czarne, a białe - białe. To mnie chyba w niej pociągnęło. Ale zmienili się scenarzyści i postać zaczęła ewoluować w niespodziewanym kierunku. Chyba powoli przestaję ją rozumieć. Rozmawiałam już o tym z twórcami serialu.

A jak się gra w sitcomie komediowym takim jak "Mamuśki"?

- Mocno i wyraziście. To zresztą wymaga odwagi. Nikt nie chce się ośmieszać. Niektórzy próbują zostać na "bezpiecznym" poziomie, ale tak się nie da.

Tasiemce były dotąd odskoczniami do sławy dla młodych aktorek albo dziewczyn bez teatralnego wykształcenia. Ale ostatnio coraz więcej w nich znanych aktorów. Czym pani to tłumaczy? Bo przecież nie tylko sytuacją ekonomiczną środowiska.

- Stałe zarobki są ważne, ale rzeczywiście nie chodzi wyłącznie o nie. My tęsknimy za pracą. W teatrach odbywają się po dwie premiery w roku i czeka na nie cały zespół. A jak długo można siedzieć bezczynnie? Serial utrzymuje cię w kondycji psychicznej. Aktorzy chcą się rozwijać, obcować z innymi aktorami, reżyserami.

Pani swoją wielką rolę zagrała w "Placu Zbawiciela".

- To był cukierek od losu. Myślę, że zasłużyłam sobie na niego całymi latami pracy. Jestem szczęśliwa, że mogłam w tym wydarzeniu uczestniczyć.

Czy stworzenie takiej roli dużo kosztuje?

- Nie wierzę, że można zagrać scenę, w której bohaterka dowiaduje się o samobójstwie synowej i morderstwie wnuków, a potem pójść pograć w brydża z przyjaciółmi.Bo nie można. Tak jak nie można jednocześnie występować gdzie indziej. Na czas zdjęć do "Placu Zbawiciela" wzięłam urlop w teatrze i w serialu. Miałam tylko jeden dzień zdjęciowy w "M jak miłość". Poszłam na plan i ledwo zagrałam Janeczkę. Byłam kimś innym. Bo są role, które pochłaniają całkowicie. Instrumentem aktora jest własny organizm. Jak Teresa płakała, ja też płakałam. Jak ją bolał żołądek, mnie też bolał. Nie da się niczego oszukać. Takich ról nie można grać często, bo pracując ciągle na takich emocjach, człowiek by umarł.

W teatrze tak. W filmie wszystko dzieje się bardzo blisko. W "Placu Zbawiciela" każdy gest, ruch czy spojrzenie Teresy były głęboko we mnie. Powoli się nią stawałam. Odnajdywałam jej emocje w sobie. Bo tak to już jest. Jak twoja bohaterka rozpacza, to nie zastanawiasz się, czy to ona nie umie dalej żyć, czy ty.

Jak się pani odstresowywała?

- Po powrocie do domu wchodziłam pod prysznic. Ale potem i tak kładłam się do łóżka i myślałam: "Jak ja to zagrałam? Dobrze? Prawdziwie?".

Czuła pani satysfakcję, odbierając nagrodę w Gdyni, a potem Orła?

- Byłam bardzo szczęśliwa. Aktorzy potrzebują takiego uznania. Miałam poczucie, że ktoś docenił mój wysiłek. Tą rolą sama sobie udowodniłam, że przez te wszystkie lata spędzone w teatrze komediowym udało mi się zachować w sobie prawdę i że jestem w stanie zagrać bardzo dramatyczne role. Że nie zgubiłam wrażliwości.

Stałe zarobki są ważne, ale nie chodzi wyłącznie o nie. My tęsknimy za pracą

Miała pani choćby chwilę, kiedy pomyślała pani: "Kurczę, dlaczego tak późno"?

- Tak, przez moment. Ale potem przyszła inna refleksja - skoro dostałam ją w dojrzałym wieku, to na pewno nie za wdzięk młodości.

Od czasu kiedy odbierała pani nagrody, minął rok. Coś się przez ten czas zmieniło w pani zawodowym życiu?

- Mam sporo pracy, chociaż z kina nie dostałam żadnej nowej propozycji. Przypadek Danusi Szaflarskiej pozwala mi mieć nadzieję, że może kiedyś przyjdzie.

A nie upomniał się o panią teatr dramatyczny?

- Nie, też nadal cierpliwie czekam. Muszę jednak powiedzieć, że jest mi dobrze w moim teatrze. Przez lata zżyłam się z zespołem, polubiłam to miejsce. A czy nie ciągnie mnie do innego repertuaru? Pewnie, że tak.

Na razie jednak pochłonęło panią życie serialowe. Trudno jest nawet umówić się z panią na wywiad. Rano jest już pani w drodze na plan, potem próba w teatrze, drugi serial, wieczorem spektakl. Jak się znosi taki codzienny kierat?

- To nie jest mój codzienny harmonogram. Owszem, zdarzają się takie dni kilka razy w roku, ale nie jestem jakimś wyrobnikiem. Kiedy mam dużo pracy, żyję bardzo higienicznie. Staram się wcześnie kłaść spać. Nie chodzę na spotkania towarzyskie.

I co dalej?

- Dostałam propozycję wyreżyserowania sztuki poza Warszawą. Teraz nie mogę wyjechać, ale kiedyś na pewno się do tego przymierzę. Chcę sprawdzić, jaki mam kontakt z młodymi aktorami. Ale jednak treścią mojego życia jest zawód aktorski. Może jeszcze kiedyś przydarzy mi się taka przygoda jak "Plac Zbawiciela".

Cieszy się pani, że pani syn nie jest aktorem?

- Miał taki pomysł na życie, jeszcze w szkole. Myślę jednak, że to dobrze, że poszedł w zupełnie innym kierunku.

Ewa Wencel w tym tygodniu w serialach: "Dwie strony medalu" (TVP 2, poniedziałek - środa, godz. 16.05), "M jak miłość" (TVP 2, poniedziałek - czwartek, godz. 8.00), Szaleństwa panny Ewy" (TVP Polonia, sobota, godz. 15.05, poniedziałek, godz. 9.50)

Drobna, z nienaganną figurą, łagodna i delikatna. W ubiegłym roku dostała nagrodę aktorską w Gdyni i Orła, czyli Polską Nagrodę Filmową. Bo też rzadko zdarza się w naszym kinie obejrzeć tak wybitną, dramatyczną i pełną kreację, jaką stworzyła w "Placu Zbawiciela" Joanny i Krzysztofa Krauze. Miliony telewidzów pamiętają ją jako Janeczkę z serialu "M jak miłość". Teraz występuje w cyklach: "Dwie strony medalu" i "Mamuśki".Skończyła Wydział Aktorski w PWSFTviT w Łodzi w 1981 r. Na deskach teatralnych zadebiutowała w Szczecinie jako Klara w "Ślubach panieńskich" Fredry. W 1981 r. pojawiła się w telewizji w serialu "Pan na Żuławach", potem były: "O7 zgłoś się" i "Szaleństwa panny Ewy". W filmach grała na początku kariery role epizodyczne, m.in. w "Nad Niemnem" czy "Ucieczce z kina Wolność". Była też młodą kobietą uciekającą wraz z mężem do Niemiec w "Ostatnim promie" Waldemara Krzystka. W latach 90. skoncentrowała się głównie na pracy teatralnej, występowała też w spektaklach Teatru Telewizji reżyserowanych m.in. przez Magdalenę Łazarkiewicz, Janusza Kijowskiego, Krzysztofa Langa. Dziś związana jest z warszawskim Teatrem Kwadrat. Ostatnie lata przyniosły jej dużo propozycji telewizyjnych. Ale ciągle czeka na rolę na miarę swoich możliwości, które pokazała w "Placu Zbawiciela".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji