Artykuły

Lekko o sektach

"Pani Bóg Halina" w reż. Marii Spiss w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Tadeusz Kornaś w Teatrze.

Niedawno ukazała się książka Marka Millera "Sekta made in Poland", w której autor i jego współpracownicy z Laboratorium Reportażu zebrali relacje osób znajdujących się w różnorakich sektach, nie tytko chrześcijańskich. Opowieści dotyczą wejścia do takiej grupy, przeżyć i wreszcie prób odchodzenia. W ten założony przez Millera cykl (poszukiwanie sensu, wchodzenie do sekty, afirmacja, wątpliwości, wyswobodzenie się) wpisują się rozmaite, bardzo osobiste losy poszczególnych rozmówców - często na przykład doświadczenia rozbitych rodzin. Ale czytając tę książkę, nie potrafiłem się pozbyć uczucia, że Miller stworzył z tych intymnych wypowiedzi całkowicie własną fabułę, bardzo zresztą przekonującą i klarowną, ale wiele pytań, kto wie, czy nie kluczowych, pozostawił bez odpowiedzi.

Scenariusz Marii Spiss napisany na podstawie książki Millera jest nieco inny. Autorka postawiła na budowanie postaci, na pokazywanie różnorodności. Ale była też, co oczywiste, zmuszona do stanowczej segregacji materiału z tej ponad trzystustronicowej książki.

W jednej z pierwszych scen spektaklu zobaczymy widownię podobną do tej, na której sami siedzimy. Ale widownia inscenizowana nie jest pełna - to ledwie kilka osób. Pomysł wydaje się prosty: oto przeglądamy się niby w lustrze. Gdyby pozostawić na widowni tych spośród nas, którzy mieli choćby pobieżny kontakt z sektami, może właśnie i tylu by nas pozostało. Postaci są więc jakby wywołane spośród nas. I skojarzenie drugie: wypowiedzi bohaterów brzmią jak świadectwo, jak przestroga. Czyżby więc był to rodzaj seansu terapeutycznego.'' Wiele na to wskazuje. Jeden z aktorów (Zbigniew Kuciński) komentuje wypowiedzi, nakłania do zwierzeń. Ale może jest inaczej - mężczyzna to nie terapeuta, ale reporter, który tych ludzi zgromadził: dopytuje się, objaśnia, przedstawia... Jak w telewizyjnym show.

Chociaż przedstawienie zbudowano z kolejnych opowieści - nie ma tu więc akcji scenicznej, fabuły - jest to jednak prawdziwy teatr, z postaciami o różnorodnych, wyrazistych charakterach, chociaż innych niż pierwowzory Szef grupy Niebo, Bogdan Kacmajor (Mieczysław Grabka), to facet jowialny, lekko ironiczny, "swój chłop". Niepodobne do siebie są dwie kobiety z Kursu Cudów (Iwona Budner i Lidia Duda). Jedna z nich - pracowała kiedyś w jakiejś niemieckiej firmie, ale została zwolniona - mówi przyciszonym głosem, jest zakompleksiona. Druga przeciwnie - jest wyzywająca. Wyglądają, jakby były z grupy wsparcia - siedzą obok siebie i coś sobie szepczą. Sposób ustawienia postaci na scenie, należałoby raczej powiedzieć - na tej drugiej widowni, też przypadkowy nie jest. Niektóre postaci potrzebują przestrzeni, wielu wolnych krzeseł obok siebie (Jerzy Święch), inne (na przykład Błażej Peszek) wolą pozostać niezauważone, chowają się gdzieś z tyłu, w rogu, ale nie za daleko, jakby potrzebowały poczucia, że są w grupie. Z czasem między postaciami, chociaż nie ma prawie żadnych interakcji, rodzą się powiązania, sympatie i niechęci. Rodzą się w spojrzeniach, ruchach, nieznacznych gestach.

Opowieści o życiu sekt są interesujące, a jednak coś w tym przedstawieniu działa źle, wyczuwa się jakiś fałsz. Odnajdziemy go także w książce Millera, ale w adaptacji Spiss i na scenie wydaje się jeszcze silniejszy. W końcu o tych wszystkich uwikłanych ludziach chciałoby się krzyczeć: "biedni ludzie"

- i na tym poprzestać. Wszyscy oni wyglądają, jakby mieli jakiś defekt psychologiczny, jakby od początku byli przegrani, jakby nad ich losem można było się wyłącznie litować. A my, widzowie, mamy się przecież także zadumać. I tu chyba leży największa wada tego spektaklu, a po części i książki: problem jest gładki, podany kabaretowo i dydaktycznie.

Zaraz się wytłumaczę. Jako pierwszy w przedstawieniu głos zabiera Kacmajor, założyciel sekty Niebo. Opowiada o objawieniu, które przeżył, o uzdrowieniach, których dokonuje. I nagle, mówiąc o tym, jak wchłania w siebie choroby innych, zgaduje, a jest to przemowa charyzmatyczna, co dolega reporterowi (terapeucie). Reporter jest zmieszany - czyżby Kacmajor trafił? To bodaj jedyny moment w przedstawieniu całkiem serio. Tylko tu moc oddziaływania sekt budzi trwogę. Kacmajor to osobowość, on może pociągnąć za sobą innych, udowodnić, że być może istnieje jakaś nieznana siła i moc.

A potem już wszystko będzie konsekwentnie rachityczne i żałosne. Kolejne opowieści odsłaniają tylko małość ludzi, ich żenujące manipulacje, nawet jeśli dotyczą tak ważnych spraw jak rozpad rodziny czy prób ustanawiania nowych zasad życia seksualnego w grupie. Słuchając tych wynurzeń, ma się ochotę jedynie litować nad naiwnością ludzi. I to jeden z powodów, dla których spektakl traci silę i staje się pogadanką.

Ostatnia opowieść ma być prawdopodobnie puentą przedstawienia. Mężczyzna (Zbigniew Kosowski), który nie pojawiał się wcześniej na scenie, wychodzi zza kulis i siada, wysuwając krzesło przed pierwszy rząd. Już wiemy, że będzie to opowieść najważniejsza, porządkująca. Mówi o wejściu do sekty sutickiej Himawanti, o utracie rodziny, o mistycyzujących przeżyciach, o żenujących, tworzonych przez guru grupy rytuałach (obmywanie nóg w miednicy i picie z niej wody, jak picie wina podczas przyjmowania komunii).

W finale Tadeusz M., czyli Tadeusz Dżajam Ibrahim Dilagi (tak lepiej brzmi), wyjeżdża do Jerozolimy. Staje przed ścianą płaczu, ma nadzieję, że tam dozna objawienia. Ale podchodzi do niego Żyd, który wyjaśnia, że Tadeusz popełnia błąd: szuka Boga, który mówi po hebrajsku, szuka Boga, który mówi po arabska, a języków tych nie rozumie. Niech więc przypomni sobie raczej pierwszą modlitwę, zanoszoną z mamą, niech przypomni sobie pierwsze, czyste doznanie wiary, i niech tam szuka, niech szuka w sobie. Tadeusz idzie do grobu Chrystusa, jest oszołomiony. Staje, jak mu się wydaje, z boku, próbuje pogrążyć się w modlitwie. I nagle tuż przed jego oczami pojawia się hostia. Olśnienie. Tadeusz pada, to symboliczny powrót na łono Kościoła. Być może Spiss starała się, by cała ta historia nie brzmiała tak jednoznacznie, jak ją tu opowiedziałem, ale cóż z tego? Od natrętnego dydaktyzmu uciec się nie udało.

Problem więc nie w tym, że uważam, iż takie mistyczne nawrócenie w obręb głównego nurtu Kościoła zachodniego jest niemożliwe. Przeciwnie. Nie jestem jednak w stanie uwierzyć w przekaz tej opowieści, sformułowany tak, jak to zrobiono w przedstawieniu. Bo może to znów tylko chwila objawienia, niczym nie różniąca się od wielu wcześniejszych wizji i objawień w sekcie; co z tego, że impulsem był obrzęd zgodny z oficjalną doktryną kościelną. W spektaklu Spiss zatarła się natomiast całkiem różnica między tym objawieniem i niby-objawic-niami sekciarskimi. Wygodnie było się tu zatrzymać i po prostu zakończyć spektakl. Ale co będzie z Tadeuszem za jakiś czas? Wydaje mi się, że tak zakończyć nie było wolno, bo to zakończenie z sentymentalnego chrześcijaństwa. Spiss kończy więc niby-mocnym akcentem, ale właśnie nie byłbym wcale taki pewien, że to akcent rzeczywiście mocny. A już na pewno nie byłbym skłonny stwierdzić, że w taki oto sposób zamknięte zostało kolo uzależnień od sekt. Jednak te zastrzeżenia do konstrukcji przedstawienia można uznać za czepianie się, bo może właśnie taką reakcję widzów jak moja założyła Spiss.

Jest jednak w "Pani Bóg Halinie" jeszcze jeden element, który zdecydowanie obniża rangę tego przedstawienia - ten to drażniący ton gry aktorskiej. I nie chodzi o dystans do postaci - byłby pożądany Ale miałem wrażenie, że aktorzy po prostu dobrze się bawią. Grają prawie jak w kabarecie, przerysowują postaci, doprowadzają je do karykatury (zwłaszcza wyznawczyni Pani Bóg Haliny, grana przez Magdę Jarosz).Ta lekkość jest nie do pogodzenia z głębszymi pytaniami. Nie da się tu traktować serio poważnego tematu - przeżyć ludzi uzależnionych od sekt. ostaliśmy więc spektakl pęknięty.

Wciąż bowiem pojawiało się wrażenie, że reżyserka chce opowiedzieć o ważnych sprawach, a wychodzi jej teatr lekki i żartobliwy. Jakby aktorzy zjedli jej przedstawienie, ii

***

Tadeusz Kornaś - redaktor naczelny "Gazety Teatralnej. Didaskalia". Autor książki "Włodzimierz Staniewski i Ośrodek Praktyk Teatralnych Gardzienice"(2005).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji