Artykuły

Maccartyzm w wersji nadwiślańskiej

"Czarownice z Salem" w reż. Izabelli Cywińskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Odkąd "noce teczek" mamy za sobą, coraz więcej spektakli traci kontekst. Spektakl Izabelli Cywińskiej opowiadający o "lustracji" czarownic w Nowej Anglii jest jednak spóźniony nie tylko politycznie, ale i estetycznie.

Kto nie roześmieje się, słysząc, że gdzieś w Krakowie zbudowano "nowe zabytki"? Widz teatralny. Budowanie od początku gotowych form, powracanie do starych środków i diagnoz, cofanie się do sprawdzonych poziomów interpretacji to w teatrze codzienność. Francuzi mają w tym celu przynajmniej paryską Comédie Française, teatr-muzeum, teatr specjalistów powołany, by podtrzymywać konkretną tradycję rzemiosła i słowa. U nas natomiast większość reżyserów uprawia "Comédie Polonaise swojego własnego stylu", powracając nieustannie do tych samych rozwiązań.

Izabella Cywińska przygotowała spektakl, który w latach jej debiutu (koniec lat 60. - wtedy też redaktor "Teatru" Jerzy Koenig zaliczył ją do pokolenia "młodych zdolnych" wraz z Jerzym Grzegorzewskim, Helmutem Kajzarem, Maciejem Prusem, Romanem Kordzińskim) mógłby zostać uznany za wydarzenie. Dziś jest tylko jednym z szeregu porównywalnych, sprawnie poprowadzonych widowisk z dobrze dopasowanymi rolami. Co więcej, Cywińska stała się pierwszą ofiarą rządów PO. Opisane w sztuce Arthura Millera polowanie na czarownice po wyborach straciło kontekst. Polityczna, "teczkowa" inkwizycja się zakończyła. Dla dramatu z 1953 roku nie ma to większego znaczenia, ale dla spektaklu z Powszechnego - ogromne. Teksty dramatyczne bywają uniwersalne, ale przedstawienia funkcjonują zawsze "tu i teraz".

Miller napisał sztukę o grupie dziewcząt z XVII-wiecznej Nowej Anglii, które, by uniknąć oskarżeń o czary, same zaczynają oskarżać. Ich odruch obronny zmienia się stopniowo w okrutną zabawę, w wyniku której ginie na szubienicy kilkanaście niewinnych kobiet. Ale sztuka składa się nie tylko z przetworzonych wspomnień autora z przesłuchań przed komisją tropiącą działalność antyamerykańską. Poza obrazem ideologicznej nagonki zawiera także opowieść o represjonowaniu kobiecej seksualności i niezależności intelektualnej. Przedstawia w pigułce konserwatywne społeczeństwo rządzone przez lęk i zakazy. Tymczasem warszawskie "Czarownice z Salem" wyraźnie miały być opowieścią o maccartyzmie a la IV RP. Wszystkie postaci zbudowane są jak w amerykańskim political fiction - jedna wyrazista cecha charakteru plus racje. Utrzymane w szarościach kostiumy z epoki miały może pokazać, że nawet w najkrwawszych konfliktach nic nie jest czarno-białe.

A jednak w spektaklu podział na dobrych i złych przeprowadzony jest ze szkolną starannością. Przewodząca dziewczętom Abigail Williams (Eliza Borowska) jest więc chytra i zawzięta, opanowana żądzą zemsty na swoim dawnym kochanku i pracodawcy Johnie Proctorze (Tomasz Sapryk). Borowska świetnie gra prymitywną, zamaszystą dziewuchę, która udaje baranka bożego i nawet wpadając w proroczy trans, kątem oka obserwuje reakcje otoczenia. Przez to jednak cała tragedia sprowadza się do hasła "zemsta dziewki". Całkowicie pominięte zostają za to mechanizmy społeczne, które zmusiły mieszkanki Salem do takiego zachowania. Rebeka Nurse (Mirosława Dubrawska), jedna z najważniejszych ofiar procesu, to wcielenie trzeźwego rozsądku i cnoty, pastor Parris (Kazimierz Kaczor) to tchórzliwy, śliski służbista, któremu proces ułatwia rozprawę z ludźmi krytykującymi jego posługę. Rolę sędziego Danfortha Zbigniew Zapasiewicz buduje na ostrych, pogardliwych spojrzeniach człowieka, którego prawda interesuje o wiele mniej niż podkreślanie powagi urzędu. Na tle ról niezłych, lecz jednowymiarowych, ciekawie wypada Tomasz Sapryk (odkryty na nowo w filmie "Sztuczki") jako buntownik mimo woli. Spektakl staje się dramatem spokojnego, trzymającego się na uboczu człowieka, którego okoliczności zmuszają do wcielenia się w walczącego z systemem bohatera.

Pewną nowość stanowi udział tancerek ze szkoły baletowej. Na pustej niemal scenie wżynającej się długim pomostem w publiczność dziewczęta wiją się, rzucają, szarpią. Zakomponowane choreograficznie sekwencje szału stają się najmocniejszymi momentami spektaklu.

Można podejrzewać, że pierwsza premiera nowej dyrekcji (Jan Buchwald) miała jednak nie tylko artystyczne cele. Spektakl miał pogodzić zespół skłócony po aferze z tekstem byłego kierownika literackiego Roberta Bolesty (zawierającego m.in. punkt "młody je... starego"). Tym razem wszystkie pokolenia Powszechnego miały okazję zagrać razem w spektaklu porządnym i sprawnym, lecz pod każdym względem spóźnionym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji