Co zostało z Wyspiańskiego
- Może dziwnie to zabrzmi, ale teksty dramatyczne pozostały w niewielkim wymiarze - "Wesele", "Wyzwolenie", potem długo długo nic. Jak pokazał nasz festiwal, teatr nie był w stanie podjąć wyzwania związanego z powrotem do tekstów, które niegdyś tworzyły historię polskiego teatru i decydowały o randze Wyspiańskiego - mówi prof. Jacek Popiel, dyrektor artystyczny "Festiwalu Wyspiański", dziekan Wydziału Polonistyki UJ.
Panie Profesorze, po stu latach co nam zostało z Wyspiańskiego?
- Może dziwnie to zabrzmi, ale teksty dramatyczne pozostały w niewielkim wymiarze - "Wesele", "Wyzwolenie", potem długo długo nic. Jak pokazał nasz festiwal, teatr nie był w stanie podjąć wyzwania związanego z powrotem do tekstów, które niegdyś tworzyły historię polskiego teatru i decydowały o randze Wyspiańskiego. Zarazem ostatnie lata dowodzą, jak wielkim dziełem Wyspiańskiego są listy, co mówię nie tylko na podstawie własnych doświadczeń; edycja listów pod redakcją Marii Rydlowej, będzie, jak sadzę, coraz bardziej odkrywana.
Łatwiej będziemy odnajdywać kontakt z tym artystą poprzez jego listy niż teksty dramatyczne?
- Tak. Listy bowiem w sposób najpełniejszy pokazują osobowość Wyspiańskiego, ujawnianą w formie zwierzeń do bardzo bliskich osób. Ta korespondencja nie jest niczym skrępowana, żadną formą. A tekst dramatyczny jest zawsze ograniczony konwencją literacką.
A może to my w XXI wieku nie umiemy już ogarnąć tego, co zapisał w dramatach autor "Wesela"?
- Jeszcze za życia Wyspiańskiego barierą była strona stylistyczna tych tekstów. Teraz oprócz języka, którego już nie ma, bo był powiązany z epoką, przeszkodą stały się dodatkowo odwołania do podstaw kultury śródziemnomorskiej - motywów mitologicznych, biblijnych. Tego kodu widzowi brakuje.
Zaginął na naszych oczach; pamiętamy obaj - kilka dekad temu spektakle Zamkow, Swinarskiego, Wajdy były odbierane znakomicie.
- Cóż, gorzko powiem, myśmy jeszcze byli uczeni przez ludzi ukształtowanych przez pokolenie międzywojenne.
Zobaczył Pan nie tylko w ramach festiwalu wiele współczesnych inscenizacji Wyspiańskiego; czy te rozmaite próby uwspółcześniania Wyspiańskiego, nieraz jakże dalekie od tradycji, mają sens?
- Myślę, że tak. Z tych osobistych odczytań Wyspiańskiego za parę lat może dla teatru wyniknąć coś więcej, niż z wystawiania bardzo konwencjonalnego, "po bożemu", które pozostaje martwe tak w samym zespole artystycznym, jak i w relacji scena-widownia. Już pomijam fakt, że klasyczne wystawienia wymagają znakomitego dojrzałego aktorstwa; bez niego na przykład akt II "Wyzwolenia" utyka w pustce. A proszę sobie przypomnieć, jak pokazali to aktorzy Swinarskiego...
A dzieła plastyczne Wyspiańskiego, czy mniej poddają się czasowi?
- Bez wątpienia. Rok Wyspiańskiego rozszerzył naszą wiedzę o nich - m.in. o projekty niezrealizowane za życia artysty, przypomniał też wspaniałe jego witraże. I wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie, i ekspozycje krakowskie na pewno podkreśliły wartość plastycznych dokonań tego twórcy. Szkoda, że w ciągu roku nie uczyniono niczego, by Wyspiańskiego promować poza Polską, nie zadbano o przekłady, ani o działania wystawiennicze.
Za kolejne sto lat, jak Pan przewiduje, jakie będzie miejsce Wyspiańskiego?
- Nie mam żadnych obaw o trwałość "Wesela". Ono tak weszło w krwiobieg codziennego życia, choćby poprzez wiele powiedzeń...
... na przykład "Co tam panie w polityce"...
- ... a przede wszystkim dramat ten jest tak znakomitym materiałem dla aktorów, że choćby z tego powodu będzie wystawiany.
Przekonanie dyrektora teatru, iż ma zespół, który stać na wystawienia "Wesela", to powód do dumy.
- I zakładam, że przetrwa sztuka plastyczna Wyspiańskiego. Miejmy nadzieję, że kiedyś powstanie w Krakowie takie muzeum Wyspiańskiego, w którym będzie można pokazywać wszystkie jego prace, również obecnie z konieczności zwinięte.