Artykuły

Murzynek Bambo w Gliwicach mieszka

Trzy godziny, sporo dobrej muzyki i kilka świetnych głosów. Jeśli dodać do tego poważne braki w aktorstwie i łopatologiczne kostiumy, to ów bilans wychodzi na zero - o "Ragtime" w reż. Marii Sartovej w Gliwickim Teatrze Muzycznym pisze Anna Wróblowska z Nowej Siły Krytycznej.

Przed każdą premierą oczekiwania widzów podsycane są przez sztab pracowników teatru: od pani z działu promocji, aż po dyrektora. W przypadku prapremier ta tendencja jeszcze bardziej się nasila. Przed polską prapremierą musicalu "Ragtime" w Gliwickim Teatrze Muzycznym zapewniano, że będziemy płakać ze wzruszenia, nie zauważyłam jednak ani jednej osoby ocierającej łzę z policzka. A mimo to, jest to chyba najlepszy spektakl, jaki ostatnimi czasy widziałam na gliwickiej scenie.

Powstały na podstawie powieści E. L. Doctorowa musical "Ragtime" autorstwa tercetu McNally - Flaherty - Ahrens, to opowieść o Ameryce z początków ubiegłego stulecia. Składają się na nią trzy komplementarne wątki: zamożnej białej rodziny, która będzie musiała zweryfikować swoje spojrzenie na kwestie rasowe, żydowskiego imigranta - ucieleśnienie amerykańskiego snu oraz czarnoskórego muzyka, który nie mogąc dojść sprawiedliwości, ucieka się do przemocy. W tle pojawiają się także obrazki z życia Ameryki, ukazujące wiele jej twarzy: od gwiazd i gwiazdeczek, przez strajkujących robotników po żyjących na skraju nędzy imigrantów. I oczywiście wszechobecna miłość w najrozmaitszych odsłonach. Reżyserce Marii Sartovej udało się z powodzeniem zachować odpowiednie proporcje pomiędzy wątkami, budując spójne przedstawienie. Nieco lepiej wypadł pierwszy akt, nacechowany bardziej dynamicznym tempem rozwoju akcji, które zanika gdzieś w akcie drugim. Być może to wina struktury samego musicalu - wszystkie najważniejsze wydarzenia odbywają się w akcie pierwszym, w drugim widz już tylko potwierdza swoje przypuszczenia.

Często w musicalach największą wagę przykłada się do scen zbiorowych, które nierzadko robią na widzach ogromne wrażenie. Z pewnością nie jest tak w przypadku "Ragtime'u", bo o ile dobra choreografia Eleny Bogdanovich i jej wykonania pozostają bez zarzutu, o tyle warstwa wokalna tych scen pozostawia wiele do życzenia. Nie dość, że chórzyści miewali poważne problemy z wyraźnym wyartykułowaniem tekstu, to jeszcze nie do końca udało im się opanować sztukę synchronizacji. "Ragtime" niewątpliwie jest spektaklem, w którym rządzą soliści. Dwie największe gwiazdy tego przedstawienia to Wioletta Białk jako Sarah i Michał Musioł w roli Tateh. Oboje zawładnęli publicznością nie tylko za pomocą imponujących umiejętności wokalnych (zwłaszcza u Białk), ale również dzięki doskonałości kreacji aktorskich. Na uwagę zasługują także występujący gościnnie na gliwickich deskach Kamil Kulda jako Młodszy brat Matki oraz Jaromir Trafankowski jako Coalhouse Walker. Za to haniebnym zaniedbanie jest tak marginalne wykorzystanie w spektaklu talentu Elżbiety Okupskiej, aktorki, która przecież potrafi zagrać wszystko. Wstyd, że pojawia się ona na scenie zaledwie kilka razy, a pół songu w jej wykonaniu to zdecydowanie za mało.

Mieszane uczucia budzi scenografia Marcela Sławińskiego, która z jednej strony dzięki prostym rozwiązaniom (przesunięcie schodów, dodanie parawanu) pozwala na szybką zmianę miejsca akcji, a z drugiej denerwuje wykorzystaniem projekcji multimedialnych. Coraz trudniej o spektakl, który obywa się bez obrazów wyświetlanych z rzutnika. Nikomu nie chce się budować skomplikowanych scenografii, skoro można skorzystać z projekcji. Niemniej jednak jest to pójście na łatwiznę. Podobnie jest z kostiumami Magdaleny Tesławskiej i Wandy Kowalskiej - jedne zachwycają prostotą, inne rażą niedopasowaniem. A najbardziej groteskowe w całym przedstawieniu było pomalowanie brązową farbą aktorów grających role czarnoskórych. Większość widzów nie mogła powstrzymać się od śmiechu na widok tych Murzynków Bambo, którym z rękawów wystają białe ręce. Może następnym razem warto okazać trochę więcej zaufania w intelektualne możliwości widzów, nikt nie musi nas tak naocznie przekonywać, że czarne jest czarne, a białe jest białe.

Trzy godziny, sporo dobrej muzyki i kilka świetnych głosów - oto bilans gliwickiego "Ragtime'u". Jeśli dodać do tego poważne braki w aktorstwie i łopatologiczne kostiumy, to ów bilans wychodzi na zero. Jeśli przyjąć filozofię kabaretu Elita, należy w najbliższym czasie odwiedzić Gliwicki Teatr Muzyczny i obejrzeć jego najnowsze dokonanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji