Artykuły

Listy do redakcji

Pan Krzysztof Baculewski zareagował na listy pp. Bernadetty Matuszczak i Anety Derkowskiej zamieszczone w numerze 1/2006:

Szanowny Panie Redaktorze, Czcigodna Koleżanko Kompozytorko, Droga Autorko, Szanowni Czytelnicy

Zawsze cieszy mnie reakcja na coś, co zeszło spod mego pióra, nawet, jeśli nim jest dziś komputer... Podzielam przeto i radość Kompozytorki, Bernadetty Matuszczak, która w liście do Redakcji ("Ruch Muzyczny" nr 1/2006) zaszczyciła mnie swoim listem.

Jednym z sensów bycia artystą jest to, że daje się innym przeżycia: literackie, muzyczne, plastyczne, intelektualne, zależnie od rodzaju sztuki. Cieszę się również, iż książka Anety Derkowskiej o Jej muzyce sprawiła prywatną satysfakcję Przyjaciołom, na których się Kompozytorka w liście powołuje. Dzieci kochamy niezależnie od tego, jakie i kim są. Ale to nie oznacza, że wszyscy muszą je kochać jednakowo: przy całej życzliwości, nie zawadzi szczypta sceptycyzmu. Czy "aptekarska waga" (nawet jeśliby została użyta, o czym bynajmniej nie jestem przekonany) jest więc niewłaściwa lub szkodliwa, bo poddała w wątpliwość sens albo treść książki? Cytaty z Autorytetów miałyby więc przygnieść swym ciężarem tego, kto się ośmielił być innego zdania? Jeśli, jak pisze w liście do Redakcji Aneta Derkowska ("Ruch Muzyczny") nr 1/2006), moje uwagi przydadzą się do następnego wydania książki - to tym lepiej. I dla książki czyli dla czytelników, i dla Autorki, i - dla Kompozytorki! A jeśli nawet do drugiego wydania nie dojdzie, to - moim zdaniem - zawsze warto wysnuć wnioski do prac następnych ... Utwory Bernadetty Matuszak zawsze plasowały się na granicy muzyki i literatury, co stawiało je w osobliwej i wyjątkowej sytuacji: nigdy muzyka nie przeszkadzała w odbiorze treści literackich, z czym w ogóle w muzyce współczesnej bywało różnie. Oczywiście pozostaje problem proporcji słowa i dźwięku, podjęty przez Anetę Derkowską. I tu drobne wyjaśnienie: fakt wydania pracy magisterskiej drukiem nie jest w Polsce powszechny i może jedynie świadczyć o jej wyjątkowości... Jeśli więc w recenzji książki ("Ruch Muzyczny" nr 23/2005) piszę - raz jeden zresztą - że jest to praca akademicka, to nie w znaczeniu pejoratywnym, lecz obiektywnie. Z faktami dyskutują tylko politycy. Ponadto wbrew temu, co pisze w liście do Redakcji Aneta Derkowska i co może Autorkę zaskoczyć, wprawdzie zdaję sobie sprawę z różnic pomiędzy powieścią, a pracą naukową, niemniej podtrzymuję swoją refleksję na tematy biograficzne. Co więcej, jestem zdania, że wszelkie redakcyjno-formalne wyjaśnienia, których nie szczędzi Autorka w liście - winny się były znaleźć w książce, skoro przynajmniej jeden uważny czytelnik miał wątpliwości, l, by zakończyć ten wątek: jeśli dowolnym interwałem można zilustrować dowolne pojęcie, a - jak pisze Autorka - sfery sacrum i profanum w różnych utworach mają cechy wspólne, problem uważam nadal za niedostatecznie wyjaśniony. Tym bardziej, że problematyka retoryki nie jest najmocniejszą stroną polskiego piśmiennictwa... Mogę jedynie żałować, że młodzieńcza pewność siebie każe Autorce postawić tezę, iż jej ujęcie problematyki słowa i dźwięku nigdy nie będzie dla niżej podpisanego zrozumiałe. Jestem zdania, że mogłoby być, mimo, iż jako kompozytor zawsze bardziej jestem zainteresowany dźwiękiem, niż słowem...Ale to wymagałoby doskonalszego pióra. Czego Anecie Derkowskiej życzę, bo wielkie ma szansę kto zaczyna od wydania pracy (Autorka nie lubi tego słowa, trudno...) akademickiej...

Pan Stanisław Kowalski z Warszawy nadesłał list następujący:

Poczułem niedosyt przeczytawszy błyskotliwą recenzję Doroty Kozińskiej poświęconą wystawieniu 'Wozzecka" w Operze Narodowej. Dużo w niej erudycji oraz bystrych spostrzeżeń, ale brak stanowiska w kilku fundamentalnych kwestiach. W ogóle mam wrażenie, że na tonie recenzji z "Wozzecka", jakie ukazały się w prasie, silnie zaważył konflikt istniejący do niedawna w kierownictwie Opery: jak gdyby krytycy, chcąc wesprzeć Mariusza Trelińskiego i proponowaną przezeń linię artystyczną, jednomyślnie uchwalili, że przedstawienie "Wozzecka" jest wielkim sukcesem, nie zgłaszając żadnych zastrzeżeń ani wątpliwości. Zamiast krytyki zafundowali nam dyplomację i politykę.

A ja, naiwny, miałem nadzieję, że może tym razem ktoś wreszcie wyzwoli się od rygorów political correctness i spyta, czy w roku 2006 wciąż jeszcze musimy Bergowskiego "Wozzecka" uważać za arcydzieło? Poprawność polityczna nie jest bynajmniej wynalazkiem naszych czasów i warto zdawać sobie sprawę, jak wiele rozmaitych czynników zewnętrznych decyduje o tym, co się sądzi, mówi i pisze o sztuce. Krytyka niemiecka lat dwudziestych miała swoje powody, by chwalić "Wozzecka"; inne powody miał czterdzieści lat później Wodiczko ze Swinarskim, dla których wystawienie tego sztandarowego dzieła nowoczesnego europejskiego teatru operowego byłoby politycznym prztyczkiem w nos wymierzonym domowej konserwie wspartej na partyjnych ciemniakach. Na zachodzie przez długie lata nie wypadało krzywić się na zjawiska, które oszalały nazizm zaliczył do "entartete Kunst". Skorzystała na tym sztuka niemieckiego ekspresjonizmu i muzyka z kręgu tzw. drugiej szkoły wiedeńskiej. U nas oklaskiwanie utworów zachodniej awangardy było aktem politycznym skierowanym przeciw sowieckiemu populizmowi. Później dołączył się do tego swoisty patriotyzm, pobudzony pierwszymi sukcesami "polskiej szkoły".

Ale to wszystko przeszłość. Jakie powody skłaniają dziś warszawską opinię muzyczną, aby bezkrytycznie uznawać "Wozzecka" za arcydzieło? Brak choćby cienia wątpliwości w tej kwestii jest upokarzający dla nas, zwykłych słuchaczy. Sugeruje bowiem, że w zestawieniu z arcydziełami sztuki nowoczesnej ludzie dzielą się na dwie kategorie: znawców, którzy melodie z "Wozzecka" lub z "Das Augenlicht" pogwizdują co rano przy goleniu, oraz całą resztę, dla której jest to jedynie przykra, niezrozumiała kakofonia. Ale dosyć o tym, bo wkroczyłem na teren Gombrowiczowskiego "Jak to: zachwyca, kiedy nie zachwyca?". W recenzji Doroty Kozińskiej niedostatecznie podkreślone zostały odstępstwa od oryginału i wprowadzenie nowych, tajemniczych tropów, wiodących w niewiadomym kierunku. Wspomniała o obnażaniu się męskiego chóru i zbiorowym oddawaniu moczu, ale zapomniała o gromadzie dzieci, która nie wiedzieć czemu wita wchodzącą publiczność bezgłośną lekcją tańca, tłoczy się w podmiejskiej gospodzie pełnej transwestytów, prostytutek i alkoholików, rozbawiona mrowi się na scenie przy każdej okazji. Przy tym nie są to przecież zwykłe dzieci, tylko wystrojone lolitki i ich chłopięce odpowiedniki. Cui bono?

Uważam także, iż recenzentka zbyt gładko przemknęła nad podstawową kwestią Wozzecka: czy tytułowy bohater jest umysłowo chory, czy nie? (Nie sugerujmy się twierdzeniem Doktora, że cierpi na "aberratio mentalis partialis drugiego stopnia", bo to dokładnie nic nie znaczy.) Jeżeli uznamy, że jest chory, to rzecz cała traci sens, przestaje być dramatem, ponieważ rozgrywa się w świecie rządzącym się inną logiką, innymi prawami niż świat ludzi normalnych. W takim świecie wszystko może się zdarzyć, więc nie ma żadnych niespodzianek, cierpienie może być urojeniem, urojenie - cierpieniem. Osobnicy umysłowo chorzy nie nadają się na postaci dramatu. Toteż ani u Buchnera, ani w operze Berga nic nie wskazuje, by tytułowy bohater był niepoczytalny.

Tymczasem w warszawskim przedstawieniu od początku mamy do czynienia z osobnikiem, którego katatoniczne drgawki i odrętwienia niedwuznacznie wskazują na przypadłość eliminującą go nie tylko z normalnego życia, ale nawet ze służby wojskowej. (Czy dlatego właśnie reżyser odstąpił od oryginału i akcję umieścił wśród cywilów, noszących tylko dziwne imiona: Hauptmann i Tambounjor?) Nie wiadomo właściwie, co ta pożałowania godna ofiara choroby psychicznej myśli, ani co czuje,przeto jako postać sceniczna ani przez chwilę nie staje się interesująca, empatia nie wchodzi w rachubę.

W programie przytoczono zdanie Buchnera "Ja żołnierz! Najniższy gatunek rodzaju ludzkiego." Mam wrażenie, że autorzy tej inscenizacji starali się uczynić na przekór Buchnerowi: za pomocą neutralnych kostiumów i nieokreślonych dekoracji, poprzez pozbawienie Wozzecka ludzkich reakcji i odruchów całkowicie zniwelowana została przepaść społeczna dzieląca koszarowego golibrodę od gnębiącej go kadry, znęcającej się nad nim i zwracającej się do niego wyłącznie w trzeciej osobie. Dramat o upokorzeniu człowieka przez nędzę zmieniony został w błahą historyjkę o szaleńcu, któremu ukazuje się Myszka Miki i który zabija swoją żonę.

Dorota Kozińska przywołuje pojecie "ojcobójców", jakie już przylgnęło do pokolenia młodych reżyserów nie czujących respektu wobec autorów, kompozytorów, stylu i dobrych manier. Pojęcie to - jeśli pominąć psychoanalityczne "głębie" - oznacza jednak tylko tyle, że młodzi reżyserzy chcą za wszelką cenę robić inny teatr niż istniał dotychczas. Jak program artystyczny legitymizujący działania na scenie Opery Narodowej - to trochę za mało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji