Artykuły

Paradoksy "Bloomusalem"

Widowisko Jerzego Grzegorzewskiego z muzyką Sta­nisława Radwana, grane przez zespół warszawskie­go Teatru Ateneum, opiera się wprawdzie na fragmentach tek­stu XV epizodu "Ulissesa" Joyce'a, ale śledzenie jego związkówz "Ulissesem" jako dziełem literatury, ze­stawienie jego swoistej dyscypliny artystycznej z dyscypliną intelektu­alną i pisarską Joyce'a, i w ogóle ocenianie go w tych perspektywach niewiele ma sensu. Omawia się u nas "Bloomusalem" tak, jakby to była zwykła adaptacja, pełna tylko ciekawych i pięknych pomysłów inscenizacyjno-reżyserskich, do któ­rych należy też rozszerzenie terenu gry właściwie na cały teatr ze scho­dami, foyer i garderobami, a nawet - w finale - z fragmentem ulicy przed teatrem. Tymczasem "Bloomusalem" stanowi zjawisko zupełnie autonomiczne, co jest rzeczą tak oczywistą, że aż dziw, iż nikt tego nie zauważył, bo to przede wszyst­kim uderza już od momentu wejścia do teatru. Widać natychmiast, że został on - teatr - przystosowany do mającej się tu rozegrać sprawy niezwyczajnej.

Żeby wszystko było jasne: dobrze jest, oczywiście, idąc na "Bloomu­salem" znać "Ulissesa", a nawet tro­chę go rozumieć, ale - pragnę wszystkich uspokoić - nie jest to konieczne. Wcale nie żartuję. Chcę tylko powiedzieć, że zupełnie inne przeżycia - i korzyści - przyniesie spektakl Grzegorzewskiego-Radwana przypadkowemu widzowi, a zupełnie inne miłośnikowi czy znawcy utworu Joyce'a. (Znawców się u nas ostatnio namnożyło, natomiast określenie "widz przypadkowy" należy trakto­wać umownie. Wobec wyprzedania przedstawień na wiele tygodni naprzód, o "przypadkowym" dostaniu się do teatru nie ma mowy).

Powiedzmy jednak, że zjawia się w teatrze ów umowny "widz przy­padkowy" i - zdziwiony nieco tym, ze teatr wygląda trochę inaczej niż zwykle, że np. funkcjonuje tylko niewielka część garderób - usiądzie wreszcie w fotelu na sali, również wyglądającej nieco inaczej, i zacznie oglądać spektakl. Przypuśćmy dalej, że gdy opuści ów fotel, wychodząc - w najlepszej wierze - na prze­rwę, to zorientuje się, że przerwy w ogóle nie ma, bo przedstawienie toczy się dalej na schodach, w foyer, na malej scenie i - vis a vis - w garderobach równocześnie. I biedny "widz przypadkowy" nie wróci już na swój wygodny fotel, lecz będzie musiał wytrwać do końca stojąc w tych parterowych pomieszczeniach teatru, a raczej przechodząc z miej­sca na miejsce i rozpaczliwie usi­łując zobaczyć wszystko, co się do­okoła niego dzieje. A to jest niemo­żliwe. Więc niewykluczone, że tro­chę się zniecierpliwi. Ale zakładam, że "widz przypadkowy" obdarzony jest dobrą wolą i nawet pewnym stopniem wrażliwości.

Co zrozumie z "Bloomusalem"? Oczywiście nic. Ale czy koniecznie trzeba, żeby coś zrozumiał? Czy nie wystarczy, że pojmie - a jeśli ma dobrą wolę i odrobinę wrażliwości, to pojąć musi - iż stał się, chcąc nie chcąc, uczestnikiem wieczoru, w ciągu którego z pewnym rozcheł­stanym panem o ogolonej głowie dzieją się jakieś dziwne rzeczy, co ma pewien związek z drugim panem w kapeluszu i z laseczką? Że - jak w koszmarnym śnie - roją się przed nim (a później i obok niego) czerwo­no ubrani pijani żołnierze, czarno ubrani trzeźwi policjanci, a przede wszystkim skąpo ubrane, względnie trzeźwe i brzydko się wyrażające dzie­wczęta, co do których zawodu nie można mieć wątpliwości? I że kon­flikty, jakie między tymi postaciami się nawiązują, mogą być poważne i niebezpieczne, że zatem należy odetchnąć z ulgą, gdy wreszcie uda się obu panom bez poważniejszych uszkodzeń ciała wydostać z tego całe­go bałaganu i wyjść po prostu na ulicę?

A jeśli nasz "widz przypadkowy" pojmie jeszcze - może dopiero na­zajutrz, gdy wrócą do niego obrazy, które oglądał, gdy zadźwięczy mu w uszach niezwykła muzyka i ode­rwane kwestie aktorów - że w ogóle życie jest dziwne i wcale niełatwe, to będzie musiał uznać, że nie stracił wieczoru.

Rewolucyjność i odkrywczość "Ulissesa" tkwią w jego warstwie formal­nej. To właśnie dzięki zabiegom for­malnym Joyce mógł powiedzieć o człowieku więcej niż ktokolwiek przed nim. A przynajmniej - choć to brzmi jak paradoks wobec po­wszechnej i dziś jeszcze pokutują­cej opinii o "niezrozumiałości" dzie­ła - mógł powiedzieć to jaśniej. Przekona się o tym ten, kogo nie odstraszą niewątpliwe trudności przebrnięcia przez ową - pełną zre­sztą uroków - warstwę formalną książki.

Pisałem już kiedyś, że jeśli idzie o "Ulissesa", to paradoksy można by mnożyć. Nie inaczej jest w przy­padku "Bloomusalem".

Joyce operuje słowem i operuje nim tak precyzyjnie, że w "Ulissesie" każde słowo ma swoją wagę, zna­czenie, niemal każde doczekało się już uczonego komentarza. Joyce był wielkim artystą słowa, ale - choć zależało mu na tym, teby nim zo­stać - nigdy nie był artystą teatru.

Grzegorzewski i Radwan są arty­stami teatru. Z chwilą, gdy zdecy­dowali się przyswoić teatrowi frag­menty XV epizodu, postawili przed sobą zadanie prawie nie do rozwią­zania: odnaleźć taki sposób i taki zasób działań, obrazów i dźwię­ków, który by równie precyzyjnie jak słowo przekazał konieczne treści. Nie ilustrując ich, lecz właśnie przekazując, to bardzo ważne.

Ponieważ wszystkie dotychczaso­we zabiegi sceniczne, jakich na "Ulissesie" dokonywano, a o których wspominali z okazji "Bloomusalem" nasi erudyci, szafując obficie nazwi­skami Allana Mc Clelanda, Marjorie Barkentin i Zero Mostela, były ilustrowaniem tekstu. Dotyczy to także znakomitej skądinąd sztuki Słomczyńskiego, w której świetny tłumacz dał ilustracje, całości dzie­ła. "Bloomusalem" jest czymś innym.

Jest - znowu paradoksalnie - maksymalnie szczęśliwym rozwiązaniem owego, nierozwiązalnego za­dania. Gdyby mi Grzegorzewski z Radwanem tego nie pokazali, ni­gdy bym nie uwierzył, że możliwe jest ofiarowanie nam pełnego scenicznego ekwiwalentu nie tylko XV epizodu, lecz - poprzez jego wybrane fragmenty - jak gdy­by całego "Ulissesa" w pigułce. Tak, jak Słomczyński odnalazł bezbłędne odpowiedniki dla słów Joyce'a w polszczyźnie, tak Grzegorzewski i Radwan odnaleźli z kolei dla dzieła tymi słowami stworzonego bezbłędny odpowiednik w wyrazie teatralnym. Słowo naturalnie nie przestało tutaj odgrywać swej roli, lecz jego funkcja kreacyjna została podzielona i roz­dzielona między: działanie aktorów, obraz sceniczny, układ sytuacji i - przede wszystkim - muzykę. Prze­konaliśmy się, że można osiągnąć idealną syntezę, a przynajmniej zbliżyć się do jej ideału na tyle, żeby nie odczuć niedosytu, a nawet wra­żenia, że ma się do czynienia z dzie­łem zastępczym. Bo istotnie słowo Joyce'a, to słowo tak ważne, precyzyjne, tak drobiazgowo skomentowa­ne, jest nie do zastąpienia. Okazało sią jednak, że może być wymienne.

Dlatego nie można oceniać "Bloo­musalem" w stosunku do tekstu, na którym zostało oparte, gdyż jest to utwór zainspirowany jedynie przez "Ulissesa", wywiedziony natomiast z przesłanek nie literackich, lecz te­atralnych. A ponieważ inspirację da­ło dzieło rewolucyjne i odkrywcze, więc i "Bloomusalem" jest spekta­klem rewolucyjnym i odkrywczym. W tym sensie jest całe z Joyce'a i w tym sensie jest Joyce'owi wierne.

Paradoks końcowy: znakomite kre­acje aktorskie, które zasługiwałyby na szczególne wyróżnienie, w tym osobliwym spektaklu są czymś tak zrozumiałym, że trudno je wyróżniać. W tym ideale syntezy wtapiają się w sytuację, plastykę, dźwięk. Natu­ralnie, Marek Walczewski jest wspa­niały, ale wspaniałe jest też rozwią­zanie reżyserskie jego dialogu ze zja­wą ojca, sceny jego apoteozy czy wreszcie finałowej sceny odejścia ze Stefanem. Naturalnie, Elżbieta Kępińska to artystka, która elektry­zuje samym swoim pojawieniem się na scenie, a jej piosenka o "nodze kaczej" to absolutne arcydzieło, lecz rozpoczynająca spektakl sytuacja, w jakiej ustawił ją reżyser, jest arcy­dziełem równej miary. I znów mo­żna by mnożyć te przykłady. Aktorzy powinni w każdym razie mieć tę niewątpliwą satysfakcję, że dane im było wziąć udział w przedstawieniu, rozpoczynającym z pewnością nowy etap w przemianach naszej sceny.

"Bloomusalem" jest spektaklem nocnym. Rozpoczyna się o godz. 22, a kończy tuż przed północą. Zainau­gurowało ono otwarcie w Teatrze Ateneum nowej sceny, nazwanej "Ateneum-Atelier", a przeznaczonej dla takich właśnie nietypowych re­alizacji. Po pierwszej premierze dy­rektorowi Januszowi Warmińskie­mu należą się serdeczne gratulacje, a na przyszłość - najlepsze życzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji