Cud mniemany
"To jest sztuka na premierę!" - zwykł z uznaniem mawiać pewien uwieczniony przez historię teatru XIX-wieczny rekwizytor. "Krakowiacy i górale" są taką sztuką bez wątpienia Urzeczony i porwany jest prawie każdy, kto ją zobaczy - od subtelnych znawców do takich, którzy w teatrze bywają od wielkiego dzwonu. Tak więc i we wtorek w Teatrze im. Wiliama Horzycy było wszystko: i tzw. burza oklasków, i standing ovation - w Toruniu wydarzenie nader rzadkie.
Wystawiono "Krakowiaków i górali" dokładnie w 200 rocznicę prapremiery w warszawskim Teatrze Narodowym, zgodnie z tradycją najdawniejszą - wbrew najnowszej, która każe śpiewogrę {#au#177}Bogusławskiego{/#} "upolityczniać", dodając w finale aktualne kuplety. Ponieważ wiele już "Cudów mniemanych" widziałam na scenie, pomnę, że ta moda nowsza, odwołująca się zresztą zawsze do samego Bogusławskiego, owocowała czasem zwyczajnym lizusostwem, wywiedzionym z akurat obowiązującej propagandy. Czczono bowiem zwykle "Krakowiakami" rozmaite państwowe i partyjne rocznice.
Tym razem nic z tego. Toruńska premiera "Krakowiaków" do niczego się nie odwołuje (poza teatralnym jubileuszem) i niczego nie zamierza chwalić lub piętnować. Jest po prostu widowiskiem i jak na takowe przystało - najważniejsza jest w nim forma dopracowana nieledwie do perfekcji. Różni się przy tym istotnie od tzw. widowisk muzycznych, dbałych wyłącznie o solistów, tekst traktujących po macoszemu, a ludowość podkreślających wypuszczaniem na scenę - w odpowiednim momencie - zespołu amatorskiego, który z przytupem i werwą coś tam na froncie odtańcuje. W tym "Cudzie" bowiem proporcje między materiałem literackim, stroną muzyczną (muzykę Jana Stefaniego wykonuje siedząca w kanale Toruńska Orkiestra Kameralna) i choreograficzną zostały zachowane, współistnieją w prawdziwej harmonii. I to chyba jest w toruńskiej inscenizacji najbardziej istotne, stanowi o ogromnym - jak na nasze chude czasy - wysiłku teatru. Aktorzy naprawdę śpiewają arie Stefaniego (to nie żadne parlando ani wykrzykiwane z wysileniem kuplety), a część z nich dysponuje szkołą wokalną, o jakiej dawno w większości teatrów zapomniano. Tu trzeba wymienić świetną Małgorzatę Abramowicz, także Jolantę Teskę, Pawła Kowalskiego i Witolda Szulca. Aktorzy tańczą - niczym się właściwie w solówkach nie różniąc od statystów, których wypożyczono do inscenizacji z zespołów folklorystycznych o ustalonej zresztą renomie. Stąd widowisko ma świetny rytm, zmienny, plastyczny, ruchliwy, a rozwiązywanie niektórych scen tanecznych, kiedy na niewielkiej toruńskiej scenie jest naraz kilkadziesiąt osób - to też prawie "cud mniemany".
To przedstawienie nie ma w sobie cepeliowskiej krzykliwości koloru - scenografia Anny Rachel jest stonowana, kostiumy etnograficznie wierne (rekwizyty wypożyczono z Muzeum Wsi w Sierpcu!), dopiero całość - i to oglądana w ruchu zachwyca bogactwem kształtów i barw.
Udało się Andrzejowi Rozhinowi to widowisko. Znać w nim wyobraźnię, umiejętność komponowania scen zbiorowych, muzykalność, pracę z aktorem, inscenizatorską dyscyplinę. Nawet nie bardzo jest na co grymasić, choć oczywiście okiem recenzenta dostrzec można pewien spadek napięcia i rytmu w II części. Bierze się on pewnie stąd, że trzygodzinny spektakl zdecydowano się grać z jedną tylko przerwą - choć powinny być dwie. Ale cóż - publiczność od naprawdę długich przedstawień odwykła.
Przy realizacjach, które są dziełem zbiorowym, trudno kogokolwiek z aktorów wyróżnić, należałoby po prostu przepisać cały afisz. Krzywdą jednak byłoby pominięcie - prócz już wymienionych - nazwisk Ryszarda Balcerka, Michała Marka Ubysza, Marii Kierzkowskiej i jak zwykle zabawnej Zofii Melechówny.