Artykuły

Bohater po mnie spływa

- Moim głównym terenem działania od 30 lat jest teatr. Wychodzę z niego na chwilę, by zrobić film, i wracam. Teatr jest miejscem, gdzie o swoich aktorów się dbało, i jeżeli byli zdolni, coraz cięższą podawano im zbroję - mówi JERZY RADZIWIŁOWICZ, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Pomyślałam o panu, kiedy zobaczyłam ogromne portrety przodowników pracy rozwieszone na Pałacu Kultury i Nauki.

- O mnie, dlaczego?

Przez Birkuta z "Człowieka z marmuru".

- Zbrodniarzy też grywałem. A teraz gram glinę w serialu "Glina". Bardzo dobrze napisany serial. Gram policjanta z wydziału zabójstw. Glina jest sprawiedliwy, twardy, a kiedy go ponosi...

Sam wymierza sprawiedliwość?

- Nie, tego nie robi, odwołuje się do prawa, ale - jak głosi slogan reklamowy pierwszej części - "zbrodnia brudzi każdego", bo my, czyli gliny z serialu, zajmujemy się trupem.

Z dużą przyjemnością to robię.

A dziennikarze wciąż pytają o Birkuta?

- Często.

Są w tym banalni?

- Zna pani odpowiedź.

Bo?

- Więc jeśli chce pani rozmawiać ze mną o przodownikach pracy z lat 50., to proszę pamiętać, że tu, przy pani, siedzę ja, nie Birkut.

Grając Birkuta, udało mi się wziąć udział w czymś ważnym, zrobić coś, co zostaje w pamięci widzów na wiele lat. Mnie to cieszy. Ale to nie był kres i szczyt moich możliwości. Gdyby coś takiego nastąpiło, byłbym załamany. Na szczęście grałem dalej. Różne role. Śmiem powiedzieć - z pewnym powodzeniem.

Marząc o jakiej?

- O żadnej. Nigdy nie miałem wymarzonych ról. Wielu, które zagrałem, sam nigdy bym sobie nie wymyślił. Dlatego wolę, kiedy mnie trafia, zaskakuje.

Moim głównym terenem działania od 30 lat jest teatr. Wychodzę z niego na chwilę, by zrobić film, i wracam. Teatr jest miejscem, gdzie o swoich aktorów się dbało, i jeżeli byli zdolni, coraz cięższą podawano im zbroję.

W teatrze grywałem rzeczy, które nic, zupełnie nic nie miały wspólnego ani z Birkutem, ani z Tomczykiem.

To co w panu z tamtych ról zostało?

- Pani miesza dwa doświadczenia - obywatelskie z zawodowymi. One się oczywiście jakoś sumują, jedno dodaje coś do drugiego, ale nie wprost.

Nie przywiązuje się pan do swoich bohaterów?

- Na krótko, potem to ze mnie spływa. Musi spłynąć, żeby zrobić miejsce dla następnego.

Często przed zaśnięciem w łóżku, przed premierą, precyzyjnie przechodzę przez sceny, które mam zagrać, i przez to nie mogę usnąć. Ale to zbyt osobiste.

W latach 50. byłem dzieckiem, już nie w kołysce, potem na własne oczy widziałem Marzec, jestem z Warszawy. Przeżyłem Grudzień. Nie musiałem więc do filmu uczyć się historii. Choć oczywiście paru rzeczy się dowiedziałem i parę rzeczy zobaczyłem, oglądając filmy dokumentalne z tamtych czasów, które nam w czasie kręcenia "Człowieka z marmuru" pokazano, żebyśmy weszli w klimat, w jakim ci ludzie żyli. Zobaczyłem więc murarzy, jak dzielnie przerzucają cegły, jacy są szczęśliwi, w ich oczach był entuzjazm, którego się nie da oszukać, nie da się zagrać.

Ich twarze na Pałacu Kultury miały być kpiną z ówczesnej ideologii.

- Odpowiem nie jako Birkut, ale jako ja. Jest cienka granica, łatwa do przekroczenia - między szyderstwem z ustroju a szyderstwem z ludzi, którzy zostali wpędzeni w sytuacje, które im ten ustrój zafundował. Jeżeli więc szydzi się z ustroju przy pomocy tych konkretnych osób, to ta cienka granica zostaje przekroczona. Oni wyszli ze strasznego czasu wojny, mieli poczucie, że trzeba się podźwignąć, przed nimi otwierała się osobista szansa na tzw. awans społeczny. Dali się zwieść i z nadzieją budowali swoje życie, uwierzyli, że można pójść do szkół, nauczyć się zawodu. Nie należy tym pogardzać. Ich nadzieje nie powinny być wystawione na szyderstwo, z żadnych nadziei nie należy kpić. Potem przyszło rozczarowanie i gwałtowne załamanie. Praktycznie nie istniała możliwość przeciwstawienia się władzy w jawnych strukturach. Celowo mówię w jawnych, bo chcę przejść do lat 1980-81. To była radość, jasność, ogromna nadzieja. I znowu załamanie. Aż wreszcie nastał rok 1989.

Mam wrażenie, że w ostatnich wyborach też było coś z tamtej atmosfery i tamtych nadziei.

W panu?

- W nas. Tak mi się wydaje.

Są porównywalne? Wybory 1989 i teraz?

- Dla mnie nie. Choć rozumiem powody, które pozwalają tak myśleć. Różnica polega na tym, że wtedy chodziło o odrzucenie państwa, w którym żyliśmy przez ileś tam lat. Z czym większość nie miała żadnych trudności. Natomiast teraz to była decyzja o zahamowaniu procesu, który mógł się bardzo niebezpiecznie rozwinąć i doprowadzić nas do miejsca, w którym nie powinniśmy się znaleźć.

To niebezpieczeństwo nie wystąpiło wcześniej? Kiedy w 1993 roku wygrało SLD?

- Nie, choć nasi politycy przeróżnych opcji wiele krzyczą na temat nieprawidłowości lat 90. Wygrana SLD w 1993 roku, jak i w 2001 okazała się normalnym wyborem w demokratycznym kraju, raz u władzy są jedni, innym razem drudzy, PRL nie wróci, będziemy jechać w tę samą stronę. Nie było perspektywy wykolejenia się pociągu. A teraz tory zaczęły się lekko wykrzywiać i pojawiło się - według mnie - realne zagrożenie jego wykolejenia.

Kiedy?

- Dwa lata temu, przed poprzednimi wyborami, zapaliła mi się lampka alarmowa. Miałem poczucie, że źle zaczyna się dziać. To, co mówił Jarosław Kaczyński, PiS, Samoobrona, Giertych, było dla mnie nie do przyjęcia. Długo by wyliczać.

Wyliczmy.

- Potępianie w czambuł 15 lat, negowanie wszystkiego, co było, numerowanie Rzeczypospolitej nie wiadomo po co, zaczynanie historii od początku, sprowadzanie nas do parteru, dołowanie, w sytuacji kiedy zrobiono wiele rzeczy, z których powinniśmy się cieszyć. Negowanie największego polskiego zwycięstwa, jakim był Okrągły Stół, krzyczenie o zdradzie, obalanie największej polskiej legendy - Wałęsy, mieszanie go z błotem...

Wystarczy.

- Dla mnie było nie do przyjęcia wywracanie wszystkiego podszewką do góry, bez powodu, niepotrzebnie. Mnie po prostu takie hasła nie odpowiadają, na tego typu retorykę jestem uczulony, ona mnie odstręcza. Nie spodziewałem się oczywiście, że zrobią poza tym parę rzeczy, które zrobili, będąc przy władzy. Nie spodziewałem się show medialnych, niszczących ludzi, pozbawiających prawa do obrony i do sądu. I oczywiście nie spodziewałem się, widocznie mam ograniczoną wyobraźnię, że ten ponoć krystalicznie czysty Kamiński z CBA zrobi taki numer z posłanką Sawicką. Po którym ona prosiła, żeby nie pokazywać publicznie w telewizji nagrań z jej intymnych spotkań z tym podstawionym facetem.

Agentem CBA.

- Które pewnie są.

Przeczytałem potem w gazecie, co mówił Adam Lipiński z PiS-u, cytuję prawie dosłownie - że jej konferencja prasowa była według niego wyreżyserowana oraz że Sawicka w sposób histeryczny starała się odrzucić od siebie korupcyjne podejrzenia. To bzdura. On chyba oglądał co innego niż ja. Posłanka nie powiedziała przecież, że nie wzięła pieniędzy, ona powiedziała, że wzięła i chce być ukarana, ale przez sąd.

Zauważył pan rękę reżysera?

- Nie. Nie wiem, czy posłanka sama wpadła na pomysł, żeby wystąpić, czy ktoś jej to podpowiedział lub ją do tego namówił, ale widziałem, że do pewnego momentu trzymała się, starała się mówić spokojnie, a potem nie wytrzymała. Dlatego byłem spokojny.

O wynik wyborów?

- Tak, zerkałem w telewizję, przerzucając kanały, i wygładzałem tłumaczenie Marivaux, które szykuję dla Teatru Narodowego.

Byłem przekonany, że te wybory dobrze się skończą.

I skończyły się jak?

- Dobrze. Ludzie dosyć mieli - bałaganu, nazwijmy to tak.

Głosowałem u siebie, w Kaniach pod Warszawą. Wszedłem i zobaczyłem, że głosowanie odbywa się znowu w sali katechetycznej. Nie rozumiem, dlaczego my, głosując, stoimy pod krzyżem.

Jakim krzyżem?

- Jest to sala rekolekcyjna, na jednej ścianie wisi krzyż, a na drugiej naprzeciwko było godło doczepione na tę okazję.

Poprzednio, kiedy przychodziłem głosować, w sali były ze dwie, trzy osoby. I nagle zobaczyłem tłum wszelkiego wieku, młodzi i starzy, musiałem czekać na kartę do głosowania. Dla mnie wzrost frekwencji przekładał się na pewien wybór. Jest stały elektorat, który zawsze idzie głosować, i elektorat, który zbiera się - powiedzmy - do pożaru.

Był pożar?

- Tak jest.

W moim otoczeniu jest zresztą maleńki margines zwolenników PiS. W ogromnej większości ludzie, których znam, rządzenie poprzez robienie bałaganu odrzucają.

Nie lubią politycznego teatru?

- Nie mieszajmy pojęć. Możemy oczywiście nazwać teatrem wszystko, co oglądamy, i etymologicznie może mielibyśmy rację. Ale teatr ma swoją uporządkowaną strukturę, przemyślaną konstrukcję, aktorzy chcą nam coś opowiedzieć w zorganizowany sposób, z góry mają zaplanowany czas, który powinni zagospodarować, i z góry wiadomo, jakie mają wywrzeć na widzach wrażenie. Natomiast większość dyskusji, które odbywają się między politykami, polega na tym, że każdy chce być na wizji najdłużej, chce najwięcej mówić, i wychodzi bezładna przepychanka. W teatrze tak nie ma. W teatrze każdy mówi swoje, po kolei, i jak ktoś by chciał występować więcej i sam, zostanie wyeliminowany.

Potrzebny reżyser?

- Reżyser - zwracam uwagę - robi w teatrze rzecz zamkniętą, z początkiem i końcem, oraz powtarzalną. Nie można więc wyreżyserować dyskusji. Kpi pani zapewne z fachowców od wizerunku, ale w tym jest - wprawdzie ograniczony - pewien sens. Gorzej odbieramy człowieka, który krzyczy, wścieka się, rzuca inwektywami, lepiej - przynajmniej ja - tego, który mówi spokojnie, stara się powiedzieć, co ma do powiedzenia, a nie zdobywać mnie wrzaskiem.

Co mówi - nieważne?

- Najważniejsze, ale treść źle podana nie dociera. Człowieka, w którym coś nam się nie podoba, źle się słucha. Przeszkadza, że jest nieuczesany, ma krzywo zawiązany krawat, złe ubranie albo macha rękami i strasznie się denerwuje. Będziemy zajęci tym, jak on pajacuje, a nie tym, co do nas mówi. Czyli jaką formę dobrać, żeby najlepiej przekazać treści. Trochę to podobne do naszego zawodu. Bo nam też chodzi o to, żeby coś przekazać.

Czego by pan nauczył polityków?

- Nie mam zamiaru ich uczyć. Między rolami, które grają aktorzy, a tym, co grają politycy, jest podstawowa różnica: my grywamy cudzym tekstem.

A oni nie?

- Sekundę.

Sam pan się z tego śmieje.

- Zostawmy aparatczyków, trzymajmy się liderów. Od polityka oczekuję, że sam sobie napisze tekst. I że powie, co myśli i jaka czeka nas przyszłość. A aktor ma fascynująco przedstawić postać, która z nim osobiście nie musi mieć nic wspólnego. Każdy z nas niech więc gra swoją - nazwijmy - rolę. Od aktora nie oczekuje pani chyba, że powie, dokąd ma Polskę poprowadzić. Jeśli tak, to się zdziwię.

Były czasy, kiedy wymagano.

- Bo mamy do czynienia z zajęciem, które się odbywa na oczach ludzi. Spektakl jest zgromadzeniem.

Od aktorów wymagano grania i czasem oczekiwano niegrania.

- Tego samego, czego od naukowców, lekarzy, nauczycieli, że będą mieli zdrowy pogląd na rzeczywistość. Czyli postawę obywatelską.

Więcej. Gdyby został pan nauczycielem, o przodowników pracy bym pana przecież nie mordowała.

- Ale nie zostałem.

Mało brakowało.

- Miałem 17 lat, byłem przed maturą, udzielałem się w liceum w kółku dramatycznym i nauczycielce podobało się, co robię. Innym też się podobało. Złożyłem papiery na anglistykę i poszedłem do poradni przy szkole teatralnej, żeby zobaczyć.

Powiedzieli: o, jaki piękny, rzadki głos? Baryton.

- Nie. Powiedzieli, żebym wpadł na egzamin. I tyle. To wpadłem.

Rodzice?

- Tata już nie żył. A mamie bardzo nie podobało się, co wymyśliłem.

Bo?

- Niepoważne. Ojciec był fryzjerem, mama prowadziła dom, w godzinach szczytu siadała niekiedy w zakładzie jako manikiurzystka. Marzyły się jej dla mnie inne rzeczy.

Na przykład?

- Poważny człowiek - uważała - robi poważne studia.

Na anglistykę już nie zdawałem, bo egzamin do szkoły teatralnej był wcześniej. Poszedłem na uniwersytet odebrać papiery, nie chciałem im już zawracać sobą głowy. Jakiś asystent zaczął lamentować, żebym się nie bał, że na pewno mi się uda, myślał, że rezygnuję ze strachu przed egzaminami. Odpowiedziałem mu, że już nie muszę, dostałem się na inne studia. A on: - Jakie? - Do szkoły teatralnej. O! - był zaskoczony.

A mama?

- Mama się przekonała, jak zacząłem występować w telewizji. Skończyłem warszawską szkołę teatralną i zatrudnił mnie Stary Teatr w Krakowie. Lata 70. były wspaniałym okresem dla Teatru Telewizji. Nasze krakowskie przedstawienia dość często były pokazywane. Mama do Krakowa rzadko przyjeżdżała, ale widziała mnie ze dwa razy w teatrze w Warszawie, kiedy my przyjeżdżaliśmy. Przekonała się, że to ma sens, i zaczęła mnie oglądać.

"Człowieka z marmuru" ile razy?

- Nie wiem.

A jest pan w ogóle rozpoznawany?

- Nie mam szczególnych problemów z nadmierną popularnością. Popularność w tej chwili daje prasa, telewizja itd.

Kiedyś filmy.

- Po "Człowieku z marmuru" prasa mnie nie rozchwytywała, dlatego że o tym filmie raczej nie należało mówić. Cenzura więc zadbała, by niebezpieczeństwo związane z popularnością ode mnie odsunąć. Za co może powinienem był być jej wdzięczny, prawda?

A w czasach "Solidarności" ten film miał już trzy lata, nie był najświeższy. "Człowieka z żelaza" zaś zrobiliśmy w ostatniej chwili. Zmartwienia były wtedy większe niż zajmowanie się jakimś filmem. Film wszedł na ekrany chyba w październiku, a w grudniu był stan wojenny i oba zniknęły na długo. Dlatego nie byłem na żadnych okładkach.

A chciał pan?

- To jest największa sprzeczność w tym zawodzie, aktor powinien być popularny, powinien być znany, bo jeśli nie, oznacza to, że coś z nim jest nie w porządku. To cel, do którego zmierza - żeby widz mnie znał, żeby wiedział, kim jestem - i nie ma w tym nic złego. Ale wtedy pojawia się niebezpieczeństwo, czy wiemy, co zrobić ze swoją popularnością, jak ją znosimy, jak z niej korzystamy. Ona potrafi nas zeżreć.

Czyta pan gazety z życia gwiazd?

- Szybko przerzucam, jak się coś trafi, te wynurzenia mnie nie interesują. Nie mam powodów ich oceniać.

Bo żadnych skandali wokół pana nie ma.

- To źle czy dobrze? Uważam, że życie osobiste jest z definicji osobiste, nie publiczne.

A jeżeli coś nie wyjdzie?

- Jest głupio, nieprzyjemnie. Posłużę się zdaniem wspaniałego aktora i przyjaciela Wiktora Sadeckiego - po nieudanej premierze powiedział: "Nie takie role kładłem". Zawsze może coś nie wyjść. Należy tego unikać.

Może mam szczęście, że mi się rzadko zdarzało grać w słabych spektaklach. I jeżeli coś nie wyszło jednego wieczoru, było jeszcze parę innych, żeby zrobić to lepiej. W ogóle jeśli ten zawód uprawia się normalnie, czyli grając regularnie i dużo, a nie jedną rolę na pięć lat, to jak jedna nie wyjdzie, nie ma tragedii. Zawsze jest nadzieja, że jeszcze parę ról przede mną.

Ta najważniejsza?

- Musi być jedna, prawda?

Dostałem za nią Nagrodę Kulturalną "Solidarności" w 1984 roku. Rola Raskolnikowa w Starym Teatrze w Krakowie. Nie miała nic wspólnego z jakąkolwiek polityką. Nasz spektakl w reżyserii Andrzeja Wajdy nie próbował w żaden sposób odnosić się do sytuacji lat 80. w Polsce. Była to więc normalna nagroda za rolę. Podziemna "Solidarność" - to niezwykłe - doskonale rozumiała, że jej funkcja nie powinna zawężać się tylko do aktów politycznych.

Tę nagrodę dostałem potajemnie. Przyszła Elżbieta Morawiec, przyniosła dyplom zwinięty w rulon, dała mi go, pogratulowała.

I na ścianę?

- Wisi oprawiony w ramki. Choć przez chwilę się wahałem. Głupie wahanie.

Czy powiesić?

- Mieliśmy czasy, że ktoś mógł przyjść i zapytać, kto panu to dał. Ale sobie pomyślałem, że nie ma co wpędzać się w ten sposób myślenia.

Ja gram, to jest mój zawód i staram się, żeby moja praca była dobrej jakości.

Nie wiedziałem dziesięć lat temu, przeprowadzając się z Krakowa do Warszawy, jaki okres mojego życia zawodowego się zaczyna i czy w ogóle się zacznie. Opuszczałem Stary Teatr, w którym świetnie się czułem. I zaczął się zupełnie inny - wspaniały - z Grzegorzewskim. Zanurzyłem się w tym teatrze. Grałem dużo rzeczy, których teatr na warsztat nie brał wcześniej, był to inny rodzaj grania, wpisywania się w teatr. Nie byłem już początkującym aktorem, zbliżałem się do pięćdziesiątki. Teraz zbliżam się do sześćdziesiątki. Co mnie czeka? Bardzo jestem ciekawy, ale w żadnym wypadku nie zakładam możliwości, że mogę grać już tylko gorzej.

A lepiej?

- Przynajmniej jak zawsze.

A najlepiej - jak kto?

- Zbigniew Zapasiewicz, jeżeli mówimy o wzorach.

I jak on za dziennikarzami też pan nie przepada.

- Fakt, wywiadów nie za bardzo lubię.

O rodzinę jednak i tak zapytam.

- Wnuka mam. Dwa lata. Jest w Krakowie.

Syn jest iberystą, tłumaczy z hiszpańskiego, francuskiego, angielskiego teksty dla telewizji.

Córka po licencjacie z francuskiego pojechała do Nicei, zrobiła tam magisterium i teraz w Warszawie uczy się operatorki i fotografii w szkole Bogusława Lindy.

Żona robi różne rzeczy. Była tancerką klasyczną, aktorką, skończyła reżyserię, a teraz pisze. Napisała serial "Adam i Ewa" oraz powieść "Paprochy". Proszę przeczytać. Ciekawa. A wnuk nic nie robi.

No jak to? Chodzi!

- Ale zawodowo się nie udziela.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji