Artykuły

Dźwięki Krakowa: HALINA JARCZYK

- Mnie nigdy nie zależało, by się przebijać, wystarczało mi, że udaje się to, w czym biorę udział. Miałam wpływ na spektakle, uczyłam aktorów śpiewu i interpretacji, ale nigdy nie lansowałam własnego nazwiska... Mnie chyba wystarcza rola szarej eminencji, kogoś, kto jest potrzebny, nawet nieodzowny, ale pozostaje w cieniu - mówi HALINA JARCZYK, skrzypaczka.

Halinko, jak zobaczysz, że czytam gazetę, to pakuj skrzypeczki i idź ćwiczyć do domu" - usłyszała od Artura Tennenbauma, wspaniałego nauczyciela z podstawówki. Poskutkowało. - Zawsze szłam przygotowana, tak się bałam, że zacznie czytać gazetę, gdy gram. Byłoby to znacznie gorsze, niż gdyby nawrzeszczał. I nigdy nie sięgnął po gazetę. - Halina Jarczyk przywołuje to wspomnienie, jakże odległe i wciąż żywe. Wtedy było bodźcem do ćwiczeń (pilnowała ich mama Matylda), zostało przestrogą, że muzyką nie wolno nudzić.

Na muzykę była skazana. Oddawali się jej pradziadek.i dziadek Jan, i ojciec Jan, i brat Jan. Zatem w ślad za bratem, trzy lata później do szkoły muzycznej przy ul. Basztowej trafiła i Halina. - Jak poszłam na egzamin, powiedzieli mi, że skoro brat gra na fortepianie, to ja powinnam na skrzypcach. No i gram, na nich, podobnie jak Zbyszek Wodecki z którym spędziłam siedem lat w jednej klasie, a trzy tej samej ławce... Ciągnął mnie za warkocze, a później przepraszał

A potem za bratem poszła do liceum muzycznego i na studia...

Tak, Jan Jarczyk, pianista, kompozytor, od lat profesor na McGill University w Montrealu, jest niewątpliwie kimś, kto odcisnął piętno na Halinie.

- Byłam jeszcze w szkołę muzycznej, gdy Janek zaczął zabierać mnie do klubu jazzowego Helikon, choć jako młodsza siostra musiałam iść trzy metry za nim. Tam miałam okazję zagrać z Januszem Stefańskim, ze Zbyszkiem Seifertem, do dzisiaj mam strunnik do skrzypiec, który mi podarował. Już na I roku studiów zaczęłam brać udział w nagraniach dokonywanych przez Janka dla telewizji. Grałam z Markiem Podkanowiczem, Zygmuntem Kaczmarskim, Wodeckim. I tak przyuczyłam się do zawodu...

Kimś, kto wpłynął na skrzypaczkę, jest też Krzysztof Jasiński, w którego Teatrze STU spędziła z 20 lat - pokazał, że nie ma w sztuce rzeczy niemożliwych, że wszystko się da.

I, oczywiście, Jan Kanty Pawluśkiewicz. - Dzięki niemu nauczyłam się czytać partytury, prowadzić jako dyrygent próby z orkiestrą, z chórem, sama bym się do tego nigdy nie wzięła, od Kantego przejęłam też może coś najważniejszego, umownie nazwę to gustem artystycznym, choć może i go miałam, ale on to ze mnie wyciągnął... A to dało mi pewność własnych sądów w sprawach artystycznych.

I jeszcze Leopold Kozłowski, "ostatni klezmer Rzeczypospolitej". - Od niego uczę się cały czas, bo przed każdym koncertem "Rodzynków z migdałami'' są próby, podczas których wciąż pilnie słucham i chłonę każdą z uwag. A przy tym jest Leopold jakże cudownym człowiekiem. Zatelefonował po telewizyjnej audycji, w której w dwójkę wykonaliśmy jego utwór "Yehudid": "Halinko, zagrałaś jak Izaak Perlman...". Mnie zamurowało, po czym usłyszałam: "A ja jak Rubinstein".

A jeszcze był Marek Grechuta, w którego Grupie Anawa spędziła osiem lat, osiem lat obcowania z pięknymi piosenkami i wybitną osobą, dbającą o to, by

piosenka przynależała do kultury wysokiej.

Jako nastolatka myślała o szkole aktorskiej, ale mama, przekonała córkę, że jest za mała; fakt - w szkole przezywali ją "Pchełką", zatem nawet nie zdawała do PWST. Ale teatr widać był jej pisany. W STU potrzebne było nagłe zastępstwo; miała dwa dni na przygotowanie swych partii w "Exodusie". Wkrótce pojechała ze STU do Ameryki Południowej. W Meksyku przeżyła swą największą wpadkę; pękły jej niemal jednocześnie trzy struny i to w czasie grania solo poloneza w "Senniku polskim". - "Panowie grajcie sami" - rzuciłam do Stoktosy i uciekłam do garderoby. W życiu się tak nie uryczałam jak wtedy! A z czasem Krzysztof Jasiński coraz częściej powierzał jej role. I to nie tylko muzyka - wystąpiła w"Królu Ubu", "Operetce", "Pacjentach", "Tajnej misji", "Panu Twardowskim", w "Kur zapiał"...

- To sprawa mojego temperamentu. Okazało się, że świetnie czuję się w komedii, zatem Krzysztof, ku mojej radości, to wykorzystywał.

Bo Halina ma i ogromny temperament, i takież poczucie humoru, przejawiane prywatnie, gdy opowiada kawały, i na scenie czy estradzie, na przykład w programie Jacka Wójcickiego.

- W STU, w " Ubu skowanym " byłyśmy z Zofią Kalińską parą wędrowców; ona Sir, ja - Jack. Pewnego razu Zosia, jak zawsze, wypowiedziała swą kwestię: "Jack, co dziś mamy na kolację?", na co wyjęłam z kieszeni pięknego kostiumu kota Niny Repetowskiej... Czyż muszę dodawać, że ugotowałam kolegów na amen. Albo w tymże spektaklu w garderobie z kawałka rudego futra zrobiła sobie brwi i rudą brodę. Weszła na scenę i... było po spektaklu. - Tak, jestem niezła gotowaczka.

Zagrać a vista temat ze "Stawki większej niż życie" w czapce Porfiriona z zielonymi uszami, siedząc na barze w Holiday Inn - a dlaczego by nie. Zagrać w środku nocy na postoju taksówek czardasza, by wygrać zakład o szampana z taksówkarzem, który rzucił nagle: "Ale czardasza to by pani tu nie zagrała..." - bardzo proszę. Był czardasz i szampan wypity wspólnie.

Tak; Halina lubi groteskę, komedię, błazenadę, wtedy jest w swoim żywiole...

Dlatego tak chętnie angażowała się w organizowane przez lata w STU benefisy. Grała na skrzypcach, aranżowała, wnosiła rozmaite zwariowane pomysły, a jak trzeba było to biegała z piegami na nosie, tornistrem i warkoczykami... Bo też ilekroć może, nie jest tylko biernym skrzypkiem, odgrywającym nuty. I dlatego zyskała ksywkę "Królowa drugiego planu". Daje się zauważyć jakby na przekór wzrostowi. Z niego także żartuje opowiadając, jak to przyszedł ktoś po autograf: "O rany, to pani jest taka malutka?".

I lubi śpiew. Niegdyś wykonywała bossa novy z zespołem Combo Pikante (- Combo to byli chłopaki a Pikante to byłam ja...), bo uwielbia muzykę Ameryki Łacińskiej: Astrud Gilberto, Jobima, Sergio Mendeza, Santanę... Choć i ostrego rocka, np. Black Sabbath, chętnie słucha

- Przed laty Pat Metheny gościł w Klubie pod Jaszczurami, zrobił się jem, on grał moje ulubione bossa novy, jednej nikt nie znał, tylko ja i Ela Adamiak, ale ja wyszłam szybciej i zaśpiewałam... Ela do dziś nie może mi tego darować.

Okazji do śpiewu nie brakowało też i w istniejącym przy STU studiu nagrań, w którym Halina została asystentem muzycznym. Pracowała przy nagraniach, grała na skrzypcach, ale i śpiewała - a to w chórkach na płycie Wałów Jagiellońskich, a to na cohenowskim albumie u Macieja Zembatego, a to... I tak podśpiewuje do dziś - w recitalach Janusza Radka, Beaty Malczewskiej...

- Kariera wokalna cały czas koło mnie chodzi - śmieje się Halina. - To jest coś, co chciałabym robić na stare lata - dodaje już nie całkiem żartem. A gdy przypominam, że przed 12 laty mówiła mi, że chce jak Tina Turner zrobić karierę po pięćdziesiątce, znów śmiejąc się reaguje: - Z takim śpiewaniem, o jakim myślę, można zaistnieć i mając, lat 60.

W sumie nie o wiek idzie.

- W gruncie rzeczy to ja jestem trochę podszyta tchórzem; człowiek w miarę dojrzewania ma coraz większą świadomość raf, na jakie może natrafić. A przy tylu zajęciach brak mi czasu, by się skupić na tym pomyśle. Ale kto wie, może was zaskoczę, no może nie od razu będzie to recital... - mówi Halina Jarczyk.

Chyba rzeczywiście woli być "Królową drugiego planu". Od lat tkwiąc w teatrze nigdy nie napisała muzyki do spektaklu, - Nie korciło...? - dociekam. - Korciło, korciło, jak pójdę na emeryturę, to się tym zajmę. bo teraz nie mam kiedy, choć

nieraz się budzę i zapisuję muzykę, która mi się śniła. - I...? - Na więcej mój tchórz mi nie pozwala... -Nie mam parcia na pierwszą linię.

Podobnie jest z dyrygowaniem. Owszem, od lat jako dyrektor artystyczny "Nieszporów Ludźmierskich", "Harf Papuszy" i innych dużych koncertów z muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza przygotowuje orkiestrę, chór, prowadzi próby, potem ustępuje pola dyrygentowi.

Jest zarazem człowiekiem od wszystkiego - jak trzeba, zabiega o pieniądze na dane przedsięwzięcie, potem skupia się na stronie artystycznej, wreszcie dba o nagłośnienie i światła. T choć przyznaje, że sprawy organizacyjne, z którymi stykała się przez osiem lat w studio nagrań STU, ją męczą i chętnie by się związanego z nimi stresu pozbyła, to jednak wciąż łączy te funkcje. A Jan Kanty Pawluśkiewicz ma jako twórca święty spokój.

Na szczęście nauczyła się przez te lata nie wpadać w panikę, w każdej sytuacji zachowuje kamienną twarz i precyzję myślenia. Najważniejsze, by koncert się odbył; pół biedy, jak na godzinę przed nim dowiaduje się, że np. nie dojedzie Hanna Banaszak. Ale jak zachować zimną krew, gdy na niecałą godzinę przed "Nieszporami..." - i to w czasie festiwalu w Łańcucie - są tylko kompozytor oraz Leszek Aleksander Moczulski. A wszyscy wykonawcy tkwią w zepsutych autokarach?! - W takich sytuacjach ratuje mnie mój wrodzony optymizm.

Czerpie więc Halina Jarczyk i z tej organizatorskiej aktywności zadowolenie. - Czuwanie nad stroną artystyczną koncertu z udziałem 180 osób też dostarcza ogromnej satysfakcji - przyznaje. I tylko smutno nieraz, gdy po koncercie musi nadal pracować, zamiast iść na bankiet. A życie towarzyskie uwielbia. A i potrafi być duszą towarzystwa.

- Może to jest związane ze znakiem Byka, pod którym się urodziłam. Mnie faktycznie życie cieszy w każdym wymiarze - i chałupa na wsi, i dobre jedzenie, i dobre towarzystwo. Ja zawsze szukam pozytywów w życiu - wyznała mi parę lat temu.

I tak Halina Jarczyk wciąż nie stara się przepychać do pierwszego rzędu.

- Mnie nigdy nie zależało, by się przebijać, wystarczało mi, że udaje się to, w czym biorę udział. Miałam wpływ na spektakle, uczyłam aktorów śpiewu i interpretacji, ale nigdy nie lansowałam własnego nazwiska... Mnie chyba wystarcza rola szarej eminencji, kogoś, kto jest potrzebny, nawet nieodzowny, ale pozostaje w cieniu. A zarazem znam swą wartość, wiem, co potrafię.

Zachowuje też Halina Jarczyk nieprzerwanie radość grania. Przywołuje też swą pierwszą nauczycielkę skrzypiec - Helenę Czubacką, przedwcześnie zmarłą; te trzy lata nauki to było coś fantastycznego, to bardzo mile wspomnienie. - Moje córki już tego nie zaznały...

A zarazem pamięta, co mówił ojciec, że trzeba cały czas chcieć być najlepszym. Nawet pozornie nieważne, żartobliwe występy trzeba więc dobrze przygotować, oczywiście, zostawiając sobie miejsce na improwizację. A jak mówi, nieraz sama siebie potrafi zaskoczyć...

Muzyka wymaga precyzji, bez ćwiczenia, bez szlifowania nie przekaże się emocji, zagrać trzeba tak, by poruszyć słuchacza. I trzeba mieć wyobraźnię.

- Dla mnie muzyka to są obrazy. I poprzez obrazy rozmawiam z orkiestrą. "Oto jest zamarznięte jezioro, po nim się ślizga srebrny księżyc i cicho suną sanie, a na brzegu w karczmie gra kapela" - tłumaczyłam, gdy przygotowywaliśmy koncert fortepianowy Pawluśkiewicza, powstały na motywach "Harf Papuszy". i to działa. Lepiej niż terminy piano, cresendo, forte... Bo przecież muzyka to opowieść, nie nuty. Dyrygowanie tym koncertem przed dwoma laty traktuje jako swe największe osiągnięcie. - Stanęłam przed orkiestrą kameralną oraz pianistką i ich poprowadziłam. Kto nie dyrygował, nie wie, jakie to jest trudne - mówi. A po chwili, by przełamać ów ton serio, dodaje: - Wciąż się rozwijam, mimo że jestem już babcią - potrójną, a czwarta wnuczka w drodze.

Od sześciu sezonów pełni Halina Jarczyk poważną funkcję kierownika muzycznego Teatru im. Juliusz Słowackiego, w którym była muzykiem już 30 lat wcześniej. Bardzo sobie ceni pracę z aktorami, z dumą mówi o postępach wokalnych zespołu, dając jako przykład spektakl "Tango Piazzolla". Przydają się lata spędzone w STU, właśnie po obu stronach rampy. Sprawiają, że łatwiej się porozumieć z aktorami. Z dumą podkreśla i to, że dyrektor Krzysztof Orzechowski ma do niej zaufanie, a i wierzy w jej artystyczny gust. Sprawdza się tak w Salonie Poezji, którego Halina jest jednym z muzycznych aniołów, jak i na letniej Scenie przy Pompie.

- Spotkało mnie w życiu bardzo dużo dobrego, może to się nie przekłada na finanse, natomiast wiele udało mi się zrobić. I choć stałam ze swoimi skrzypcami na drugim planie, to i mnie zauważano w recenzjach pisanych po występach STU w Meksyku. Albo Krzysztof Jasiński, który przeniósł musical "Pan Twardowski" do Warszawy, niemal w ostatniej chwili ściągnął mnie, bym dołączyła do obsady warszawskiej ze swą rolą Marzanny, Pojawiłam się już na etapie próby generalnej. I nie tylko zyskałam akceptację obcego mi zespołu, ale i dostałam świetne recenzje, podkreślające, że znakomicie swinguję...

Na ilu płytach słychać Halinę Jarczyk - Grupy Pod Budą, Teatru STU, Marka Grechuty (kiedyś nawet, bo tego domagał sie jakiś fan, dawała autograf jako pani Anawa), Beaty Rybotyckiej, Janusza Radka. I, oczywiście, Jana Kantego Pawluśkiewicza. Doczekała się też na płycie z muzyką Krzysztofa Suchodolskiego poświęconej sobie kompozycji "Jarczyca". - Jest i liryczna, i dynamiczna, i z czadem. Taka jak ja - przywołuje to nagranie po latach.

- A gdybyś mogła wydać płytę-wizytówkę? - Bardzo trudne pytanie; zrobiłam tyle rzeczy... Ale pewnie byłyby na niej i bossa novy, i jakieś dzikie tematy rockowe grane na skrzypcach... I nagrany kiedyś w STU ze Zbyszkiem Wodeckim duet "Z tobą chcę oglądać świat", i także śpiewany mój duet z Januszem Grzywaczem, nagrany do "Króla Ubu", a nie wykorzystany w spektaklu... I może jakieś nagranie z koncertu Dżemu, w którym grałam na skrzypcach już po śmierci Ryśka Riedla, bo to było niesamowite przeżycie... - wylicza Halina.

A po chwili dorzuca.- - A może jeszcze coś szalonego wymyślę.

I ona gotowa to zrobić. Nieważne, czy będzie to plan pierwszy, czy drugi.

Halina Jarczyk na próbie "Opery za trzy grosze" w Teatrze im. Słowackiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji