Pomiędzy romantycznym buntem a obłomowszczyzną
"Iwanowowi" Antoniego Czechowa daleko u nas do popularności "Trzech sióstr", "Wiśniowego sadu" czy "Wujaszka Wani". Brak mu też na naszych scenach tradycji aktorskiej, jaką mają wspomniane tu dramaty (czy - jak chciał ich autor - komedie), nie sięgali po jego tekst reżyserzy najwięksi, czy choćby tylko najgłośniejsi. Oglądałam kilku "Iwanowów" - od pierwszej powojennej realizacji (w r. 1963 w T. Rozmaitości w Warszawie, która była - o czym dziś już mało kto pamięta - warsztatem reżyserskim Andrzeja Ziębińskiego) z Jerzym Kaliszewskim w roli tytułowej - i zawsze odczuwałam głęboki niedosyt. Uwierzyłam niemal w końcu, że błąd tkwi w konstrukcji dramaturgicznej utworu, którego tytułowego bohatera przyjąć musimy niejako na wiarę: że kiedyś był inny - pełen zapału, szlachetny i podziwiany. Na scenie bowiem było miejsce już tylko dla zgorzkniałego, pełnego obrzydzenia do świata i do samego siebie bankruta - materialnego i ideowego. Nie bez niepokoju jechałam też do Lublina na premierę tej sztuki, zrealizowanej przez Ignacego Gogolewskiego, którego aktorstwo od lat fascynuje mnie i urzeka, lecz którego zainteresowania reżyserskie zmierzały dotąd w zupełnie innych kierunkach.
Pisząc o przedstawieniu Ziębińskiego przed 18 laty Marta Piwińska jako dominantę utworu (nie przedstawienia!) zobaczyła "przejmujące rosyjskie połączenie litości z obrzydzeniem, to od Baszmaczkina ciągnące się uczucie, które Mann ustami swej bohaterki z nieukrywaną zgrozą określił jako ljudzkie. Gogolewski nie mógł, oczywiście, pominąć tropu tak charakterystycznego dla całej niemal rosyjskiej literatury postromantycznej, lecz nie on jest w jego "Iwanowie" najważniejszy. Gogolewski pokazuje nam osobowość Paszy Iwanowa jako kolejny etap rozwoju przeciętnego rosyjskiego inteligenta, który wprawdzie za swego protoplastę uznać może Czackiego i jego romantyczny bunt, ale który coraz szybciej buntować się przestaje, by na koniec stać się już tylko... Obłomowem.
Ten literacki rodowód i powiązania Iwanowa stanowią więc niejako uzupełnienie dramatu: zarówno buntowniczo-romantyczne porywy młodości, które swój najpełniejszy wyraz znalazły w niekonwencjonalnym małżeństwie z Żydówką, jak i późniejsze załamanie i klęska bohatera, którym pogardzają, domownicy i sąsiedzi, przede wszystkim za to, że - i w chwale, i w upadku - był i pozostał inny niż oni, nie są przecież w lubelskim przedstawieniu sprawą jednostkową. Są, oczywiście, zjawiskiem społecznym, ale - dzięki tej właśnie literackiej genealogii - nabierają nieoczekiwanej głębi. Dramat Iwanowa, powtarzam to raz jeszcze, jawi się nam na scenie Teatru im. Osterwy jako kolejny etap owego staczania się inteligencji rosyjskiej po równi pochyłej. Staczania się, którego Pasza ma zresztą pełną świadomość, bo sam powiada, że "jeżeli człowiek niegłupi, wykształcony, i zdrowy bez jakiejkolwiek widocznej przyczyny poddał się (...), to stoczy się już na sam dół i nie ma dla niego ratunku".
Henryk Sobiechart, grający Iwanowa w lubelskim przedstawieniu, jest od pierwszej chwili człowiekiem przegranym, udręczonym przez okrutne majaki. Już dawno zaprzestał troski o swój wygląd zewnętrzny, nie czesze zmierzwionej brody i włosów, chodzi ubrany byłe jak, nieporządnie, niemal niechlujnie. Nie wypuszcza z rąk dużej, nie domykającej się teczki, w której nosi jakieś książki czy notatki, a w akcie czwartym wyciągnie z niej rewolwer. Twarz ma ciemną, wychudzoną, oczy płonące chorobliwym blaskiem, ruchy niepewne, czasem wręcz nieskoordynowane. Tę nerwowość aktor szczególnie uwidocznił w ruchach rąk, niespokojnych, rozedrganych, niezmiernie wymownych - niemal tragicznych. Ten Iwanow ucieka od ludzi - od żony Anny, wuja-rezydenta, doktora Lwowa, kuzyna Borkina i nawet przyjaciela Lebiediewa, rozmowa z którym jest dlań najwyraźniej psychiczną torturą. Każdy z rozmówców czegoś od niego chce, czegoś oczekuje, a on już nic nikomu dać nie może - jest wewnętrznie pusty, wypalony, pełen bezradnej rozpaczy i obrzydzenia.
Udręczony we śnie i na jawie, na moment poddaje się ułudzie nowej miłości, lecz gdy prysną marzenia, już nie o szczęściu, lecz przynajmniej spokoju - Iwanow rozumie, że dla takich jak on nie ma miejsca w świecie Lebiediewów, Borkinów czy Lwowów. Że albo trzeba być takim jak oni, albo odejść na zawsze. Więc wyjmuje z teczki rewolwer i zabija się, by wreszcie przestano o nim plotkować (jak kiedyś o Czackim), by od bankruta przestano żądać zwrotu długów (jak od jego współcześniczki Raniewskiej), by nie pójść do ślubu z kobietą, którą zadręczyłby tak samo, jak nieszczęśliwą Annę.
Rola Sobiecharta-Iwanowa jest rolą pierwszoplanową nie tylko dzięki niezwykle sugestywnemu aktorstwu wykonawcy, lecz także dlatego, że reżyser oraz scenograf Leszek Mądzik (bodajże debiutujący w teatrze zawodowym) tworzą świat mroczny i jakby trochę oniryczny, każąc nam na dom Iwanowa czy "salon" Lebiediewów spojrzeć jak gdyby oczami bohatera, któremu dręczące go przywidzenia mieszają się niekiedy z rzeczywistością. Scenograf woli skrót czy aluzję od dosłowności, woli budować nastrój kontrastem mroku i półcieni niż rodzajowym wizerunkiem rosyjskiej XIX-wiecznej prowincji. Znakomicie celowi potęgowania nastroju służyłaby też muzyka Jana A.P. Kaczmarka, gdyby... nie było jej tak dużo. Ale ten błąd można z pewnością łatwo skorygować.
Rolę Saszy powierzono młodej amatorce, Agnieszce Sz. Włożyła ona w tę rolę z pewnością wiele pracy i nie mniej wiele z nią pracowano: to widać od razu. Ale nauczenia się na pamięć - nie tekstu, bo to jest oczywiste, ale każdego ruchu i gestu, każdej intonacji, jednym słowem wzorowe wymusztrowanie pełnej zapału amatorki, ani jej na aktorkę nie kreuje, ani nawet nie zapowiada aktorskiego talentu. Pani Agnieszka Sz. jest w tym przedstawieniu obcym ciałem. Być może taki właśnie był zamysł reżysera: podkreślić, że ona jedna jest inna niż reszta, nietknięta zgnilizną, czysta. Ale ja bardziej jestem skłonna przypuszczać, że był to raczej smutny kompromis: w zespole Teatru im. Osterwy zabrakło Saszy i trzeba było wziąć amatorkę.
Zespół T. im. Osterwy z ogromnym uznaniem i wdzięcznością mówi o współpracy z Gogolewskim-reży serem, o jego jakże dziś, niestety, rzadkiej umiejętności prowadzenia aktora, pomagania mu w budowaniu postaci poprzez ujawnianie możliwości ukrytych zarówno w samej roli, jak i w osobowości jej odtwórcy. Wyznania te nie płyną z chęci przypodobania się nowemu dyrektorowi: efekty pracy Gogolewskiego z (całkiem nieźle mi znanym) zespołem lubelskiej sceny są widoczne w przedstawieniu "Iwanowa". Zarówno w dojrzałej roli Sobiecharta, jak i u innych wykonawców. Że wymienię tu tylko zagraną subtelnymi środkami Annę Grażyny Kłodnickiej, małżonków Lebiediewów Marii Karchowskiej i Ludwika Paczyńskiego, czy doktora Lwowa Marka Prażanowskiego.