Artykuły

Plagiatorzy i agenci

- Musiałem jako rektor wymagać oświadczeń lustracyjnych od innych, mało tego - musiałem je przeczytać. Nie wszystkie były takie niewinne, nie wszystkie przeczytać bym chciał. Ciąży mi to, źle mi z tym, co wiem. To doświadczenie spożytkowałem w filmie w dwojaki sposób. Po pierwsze, poznałem techniczną stronę lustracji. Po drugie, widziałem napięcie moich kolegów, ich stan niepewności. A potem ten straszny bałagan - o swoim nowym filmie "Korowód" opowiada w Gazecie Wyborczej Jerzy Stuhr.

Jerzy Armata, Małgorzata I. Niemczyńska: Dziś na ekrany wchodzi pana nowy film "Korowód" określany jako pierwszy polski film o lustracji.

Jerzy Stuhr: Chyba zbyt naiwnie, gdy zapowiadałem ten film, wymieniłem kilka równie ważnych dla mnie spraw, jakich dotyka. Dziennikarze wychwycili tylko jedną. Jakoś mniej interesował ich temat poszukiwania się ludzi, uczciwości, odpowiedzialności za los drugiego człowieka czy rozdarcia pokoleniowego. Przestraszyłem się, że zostanę wrzucony do szuflady, z której bardzo trudno będzie mi wyjść. Ten punkt widzenia może determinować odbiór.

Tymczasem widz po wyjściu z kina może poczuć się zawiedziony. Tu nie ma żadnych teczek ani romantycznych pościgów za konfidentem.

Ale rzeczywiście jest to pierwszy polski film fabularny, w którym ten temat został w ogóle poruszony. Zawsze jednak wiedziałem, że on mnie interesuje od strony psychologiczno-moralno-etycznej, a nie sensacyjno-społecznej. Trudno, tak już musi być. Najbardziej mnie denerwuje, że ukuto teraz nowe powiedzenie: "Polskie kino opowiada bajki". I słyszę, że ja też opowiedziałem bajkę. To dla mnie przykre, bo tyle siebie włożyłem w ten film, tyle bliskich mi przykładów, tyle obserwacji... Miałem takie sytuacje, że spotykałem człowieka, który mówił, że chronił kobietę, że zgrzeszył - całkiem jak w moim filmie. Trochę mnie więc boli opinia, że to bajka.

Z lustracją zetknął się pan osobiście chociażby jako rektor Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie.

- Najgorsze było to, że musiałem jako rektor wymagać oświadczeń lustracyjnych od innych, mało tego - musiałem je przeczytać. Nie wszystkie były takie niewinne, nie wszystkie przeczytać bym chciał. Ciąży mi to, źle mi z tym, co wiem. To doświadczenie spożytkowałem w filmie w dwojaki sposób. Po pierwsze, poznałem techniczną stronę lustracji. Po drugie, widziałem napięcie moich kolegów, ich stan niepewności. A potem ten straszny bałagan. Przeraziło mnie zwłaszcza, gdy moje oświadczenie wróciło do mnie z IPN. Pomyślałem: "Jak to możliwe?! Powinno zostać w IPN!". Wołam personalną i pytam, co jest grane, dlaczego wróciło, przecież jestem funkcyjny. Ona mi odpowiada: "No tak, ale w oświadczeniu nie jest napisane, jaką pan ma funkcję, myśleli, że pan jest profesorem, to odesłali". Boże święty! A jak więcej takich wróci? To tak, jak granat sobie odrzucać - tam i z powrotem. A granat to nie jest zabawka Barbie, to jest granat, i on jest odbezpieczony - kiedyś wybuchnie i nie wiadomo po której stronie. A jakby ktoś go jeszcze gdzieś w tym bałaganie zgubił?

Gdy powstawały zdjęcia do "Korowodu", lustracja była szczególnie gorącym tematem.

- Zbieg okoliczności sprawił, że sceny na uczelni realizowane były wtedy, gdy ustawę analizował Trybunał Konstytucyjny. Nagle się okazało, że lustracja ma dotyczyć tylko publicznych uczelni, prywatnych już nie. Na prywatnej uczelni, gdzie kręciliśmy, był już bankiet, na którym wznoszono toasty z okrzykami: "Panowie! Nas to nie dotyczy!". A my w tym czasie, siedząc w gabinecie rektora, dopisywaliśmy na gwałt do scenariusza, że to jednak nie jest prywatna uczelnia, tylko państwowa.

Tylko raz w życiu widziałem człowieka, który realizował film, kiedy jego historia dopiero się działa - był to Andrzej Wajda, gdy robił "Człowieka z żelaza". Artysta powinien mieć dystans. Wajda ze swoim talentem świetnie z tego wybrnął, ja się bałem, że wkopuję się w jakieś dzianie się historii. Wszystko było zbyt świeże.

Sztuce wypada babrać się w polityce?

- To pytanie wciąż do mnie powracało. Budziłem się zlany potem i zastanawiałem, czy mi wypada, czy nie powinienem jednak uczynić tej historii bardziej uniwersalną. A było już za późno, bo scenariusz skończony, prace w toku. Dlatego przykładam taką wagę do moralnej strony tych dylematów. Czuję, że źle się stało, że wszyscy mówią tylko o tym aspekcie zewnętrznym. Chciałem spytać, jak to się przekłada na człowieka. Jak pani Niezabitowska się czuła, gdy musiała się zastanawiać, czy iść na koncert, czy spotkać się z kolegami... To musiały być dla niej straszne dylematy. Czy ją przyjmą? Czy ktoś jej nie splunie w twarz? I to jest teren moich obserwacji. .

Pana film bardziej jednak niż o polityce opowiada o kłamstwie i odpowiedzialności za nie.

- Powiedziałbym nawet szerzej - o mijaniu się z prawdą. Nie wszyscy bohaterowie świadomie kłamią czy oszukują. W filmie młodzi, którzy piszą na zamówienie prace naukowe, na dodatek uważają, że ich problem kłamstwa nie dotyczy. Rozmawiałem z wieloma takimi ludźmi. Najbardziej mnie zdziwiło, gdy mówili, że jeśli w ogóle jest jakaś wina, to przecież przestępcą jest ten, który zamawia, a nie ten, który pisze. Ani jeden nie powiedział: "Wie pan, mam poczucie, że robię coś złego". Tylko na końcu dorzucali: "Oczywiście incognito wszystko panu opowiadałem", a ja wtedy myślałem: "A jednak! Coś tam podświadomie w was siedzi!".

Prototypem Bartka, młodego bohatera filmu, był zresztą mój student. Podrobił mój podpis w indeksie. Gdy go wezwałem, powiedział: "Ale ja mam zaliczenie, tylko pana nie było, pojechał pan gdzieś na festiwal, a tu dziekanat żądał indeksu. Gdybym nie miał zaliczenia, to może by było coś niewłaściwego, ale tak?". Po dłuższej rozmowie w końcu zrozumiałem, że on w ogóle nie wie, o czym do niego mówię. Musiałem włożyć w niego wielki wysiłek pedagogiczny. Sama kara nic by tu nie zdziałała, bo on by się tylko zbuntował, gdyż nie czuł swojej winy.

A jak pan pisał swoją prace magisterską?

- W filmie gra moja praca, to ten stary maszynopis, nad którym pracuje Bartek. Plagiatorzy biorą właśnie takie stare prace i z nich montują nowe. To bardzo trudno potem sprawdzić. Czasem jak czytam pracę jakiegoś mojego studenta, którego dobrze znam, to myślę sobie: "Kurczę, on takich przemyśleń raczej by nie miał", ale nie mam tego jak sprawdzić.

W filmie padają słowa, że postępowanie Zdzisława, który Jako tajny współpracownik zniszczył swojego rywala, i Bartka, który pisze prace na zamówienie, to takie samo oszustwo, tylko w innej skali. Pan się z tym zgadza?

- Tak, taki jest też mój pogląd. Zawsze obserwuję rzeczy, które się rodzą. Interesuje mnie ten pierwszy etap zboczenia z toru, a nie gdy już przechodzi się do walenia kamieniami. Taki jest przypadek Bartka.

System wartości zmienia się wraz z czasami?

- To pytanie jest dla mnie trochę za trudne, ale wydaje mi się, że tak. Inne kryteria obowiązywały podczas Powstania Warszawskiego, inne w obozie koncentracyjnym, inne za komuny, a inne obowiązują dzisiaj. Wszędzie można znaleźć podobne przykłady, najwyżej - jak mówi bohaterka - skala jest nie ta. Łatwo jest powiedzieć, że nas UB podsłuchiwało, że to były obrzydliwe świnie. A jak ktoś da ohydny artykuł do "Gali" czy innego "Faktu", to jest coś innego? Dokładnie to samo.

Co więcej, mieliśmy ministra, który podsłuchiwał. Właśnie o tym chciałem mówić. Nawet zmieniłem przez to wydarzenie tekst jednej bohaterce. To był dla mnie szok, że tylko w jednym małym artykule w "Gazecie" jakiś profesor powiedział wprost, że minister popełnił przestępstwo. Naród jakoś tego nie zauważył i nie potępił. Gdyby mój ojciec prokurator żył, to by umarł w tym momencie. Przecież minister sprawiedliwości wystąpił przeciw prawom osobistym! A naród myślał sobie tylko: "A dobrze, że drania Leppera nagrał".

Dlatego bohaterka potępia Bartka za to, że nagrał wyznanie Zdzisława bez jego wiedzy. Bartek myli bycie nieuczciwym z byciem zaradnym. A zaradność to przecież dobra cecha. Ale cokolwiek by o nim mówić, jednak to nagranie wykasował. Bo mu się dziewczyna spodobała!

- Proszę bardzo, przyjmuję takie tłumaczenie. Ja też się zmieniałem przez kobiety. Uczucia we wszystkich moich filmach zawsze są najważniejsze, one naprawdę mogą ludzi zmieniać.

W "Korowodzie" osadził pan siebie w czysto komicznej roli, bliskiej jednak rzeczywistości. Gra pan rektora...

- To jest żart dla znajomych. Chciałem, aby w tym momencie zelżała atmosfera, żeby widzowie się uśmiechnęli. A najłatwiej jest mi się śmiać z siebie.

Zresztą tak sobie ułożyłem czworo bohaterów mojego pokolenia. Grany przez Janka Frycza Zdzisław to ta straszna część, która zgrzeszyła ciężko, jest sponiewierana, jednak sama sobie zgotowała ten los. Ale druga część to ta, którą reprezentuje Adam - chodzi o pomówionych. Oni boją się zaglądnąć w papiery IPN, bo nie wiedzą, co tam było i co kiedy powychodzi. Było też przecież pełno prowokacji. W moim pokoleniu często słyszy się takie szepty: "Ale on przecież wyjechał za komuny do Szwecji... ja nie wyjechałem, ty nie wyjechałeś, a on wyjechał... coś musiało być...". Trzecią osobą jest zupełnie niewinna żona Zdzisława. Ona reprezentuje nieświadome niczego rodziny skalanych. A czwarty jest rektor - zadowolony z siebie partyjniak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji