Artykuły

Własny rozpoznawalny styl

"Galgenberg" w reż. Agaty Dudy-Gracz w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Jacek Wakar w Teatrze.

Po obejrzeniu nowego przedstawienia Agaty Dudy-Gracz długo czekałem, aż intensywne obrazy "Galgenbergu" ułożą się w mojej pamięci. Minął czas jakiś, a ja bardziej niż kiedykolwiek jestem pewny, że miałem do czynienia ze spektaklem wyjątkowym. Takim, który idzie pod prąd codzienności polskiego teatru, a dla młodej artystki jest kolejnym punktem zwrotnym. Dobrze obserwować jej drogę.

"Galgenberg" to Agaty Dudy-Gracz powrót do Krakowa i do Teatru im. Juliusza Słowackiego. Spróbowała Warszawy - w Teatrze Studio przygotowała "Przedstawienie" według Tankreda Dorsta. Choć to wciąż był jej teatr, znać było własny charakter pisma, kompromisy odebrały widowisku siłę. Nie było powodów ani do wstydu, ani do szczególnej satysfakcji. A jednak patrząc na "Prze(d)stawienie", tęskniłem do poprzednich jej inscenizacji. Przede wszystkim kaliskich "Wybranych", w których zamknęła sumę swoich ówczesnych doświadczeń, za Genetem budując na scenie całkiem współczesne piekło.

Ale mimo wszystkich słabości "Prze(d)stawienia" to właśnie w warszawskim spektaklu według Dorstowego "Merlina" pojawił się z pełną siłą nowy dla twórczości Dudy-Gracz motyw - polemika ze współczesnym modelem polskiego, choć pewnie nie tylko, katolicyzmu. Polemika mocna, choć pozbawiona szyderczego tonu.

Agata Duda-Gracz imponuje konsekwencją. Wystarczyło ledwie kilka inscenizacji - wciąż przecież niewiele, ciągle jest na początku drogi - by mówić o jej własnym, z miejsca rozpoznawalnym stylu. Dostrzegać plastyczne znaki, z których buduje się świat jej teatru, odkrywać powracające motywy. A przy tym zyskać miłą i rzadką pewność, że jest to taki teatr, który widza traktuje poważnie. Stąd krąg literackich fascynacji artystki, gdzie nie znajdziesz szelestu wczorajszej gazety. Stąd wcześniej Genet, Vailland, Camus, Dorst, a teraz Michel de Ghelderode, przecież od lat nie wystawiany na polskich scenach.

Teatr na wskroś autorski. Agata Duda-Gracz tworzy z czterech dramatów belgijskiego pisarza całkiem osobną, własną opowieść. Żongluje motywami, miesza sceny, łączy ze sobą postaci. Obeznani z twórczością autora "Wędrówek mistrza Kościcja" będą poruszać się w tym świecie z większą wprawą. Ale ci inni nie będą zagubieni. Być może pierwszy raz spektakl Agaty Dudy-Gracz, bazując na literaturze, w istocie staje się autonomiczny, od niej oderwany. Wydaje się, jakby de Ghelderode obecny był w "Galgenbergu" podskórnie, tylko dyktował, podpowiadał poszczególne motywy i rozwiązania.

Znowu u Dudy-Gracz teatr wsysa rzeczywistość. Kiedy wchodzimy na Scenę Miniatura, ogarnia nas ciemność, bardziej przeczuwamy, niż czujemy podejrzany zapach towarzyszący zwykle takim szemranym miejscom. Z głośników dochodzi dziwny, metaliczny kobiecy głos, powtarzający swoje jak mantrę. Witamy w Galgenbergu - przytułku, domu wariatów, miejscu przygarniającym wszystkich popaprańców, odszczepieńców, dziwaków. Tu nikt nie może być pewnym następnej chwili, czuć się bezpiecznie. Wśród szarych zdeformowanych sprzętów szarzy powykręcani ludzie. Jakbyśmy oglądali obraz zatrzymany w kadrze, pokryty potem przez kogoś zniekształcającą widzenie brudną matą. Ludzkie bestiarium, gdzie spotkać można każdego i wszystkich. Dewotów, polityków, świętych i kurwy. Dudy-Gracz wciąż nie interesuje odwzorowywanie istniejącej rzeczywistości. Raczej zbieranie jej refleksów tak, aby powstał w ten sposób obraz spójny, choć może czasem wręcz nienaturalnie intensywny.

Spektakl organizuje dochodzący z głośników metaliczny głos: "Witajcie w Galgenbergu, z tego miejsca nikt nie wraca taki sam". Dziwna wycieczka po miejscach przerażających i odpychających. I ludzkie szkielety, niemalże żywe trupy, które za chwilę wypełzną na niewielką scenę Miniatury. O poszarzałych twarzach oraz zgarbionych, nienaturalnie powykręcanych sylwetkach. Czysty teatr, sam fałsz, nikt nie odnajdzie tu tak pożądanej na polskich scenach prawdy.

Duda-Gracz komponuje swą inscenizację z kilku epizodów. Można patrzeć na nie osobno, bo każdy jest samoistną historią, ale lepiej ułożyć z nich własną układankę. Jest to możliwe, bowiem autorka nie narzuca jednej interpretacji przedstawienia. Przeciwnie, zachęca, aby czytać je po swojemu. Każdego dopuszcza do głosu.

I wtedy można uważać "Galgenberg" za kolejny w karierze Dudy-Gracz rozdział dyskusji o konflikcie, a może raczej współistnieniu sacrum i profanum. Kilka zabawnych, choć gorzkich scen "dewocyjnych", w dodatku granych przez samych mężczyzn. Kto bardziej wierzy, kto lepiej, komu bliżej do Boga... Obrazy bliskie de Ghelderodemu, ale łatwe do podpatrzenia także dzisiaj, zupełnie gdzie indziej. Każda sekwencja kończy się wyciemnieniem i wtedy w dali widać drobne światła. Skojarzenie z Błoniami po śmierci papieża nasuwa się samoistnie. A wszystko po to, żeby powiedzieć ze sceny kilka prostych prawd. Ze nie ma jednej wiary i wiary lepszej lub gorszej, że w najbardziej banalnej teraźniejszości widać cienie z przeszłych lat, z historii człowieka, nawet z Biblii, że cały świat to teatr - czy może raczej wielka opowieść. Ze władza swoją siłę bierze z kłamstwa i manipulacji, jest tylko brudną grą dla kiepskiej proweniencji retorów i oszustów. Iluzja sprawiedliwości kończy się błyskawicznie.

I wreszcie może najważniejsze. W końcowym bodaj fragmencie oszalały z rozpaczy Ojciec (Tomasz Międzik) błaga niebiosa o wskrzeszenie swej przedwcześnie zmarłej ukochanej córki. Prośba zostaje wysłuchana, dziewczyna zmartwychwstaje. I wszystko rozsypuje się w proch i pył aż do strasznego powtórnego końca. Błogosławieństwo przechodzi w przekleństwo.

Cała mądrość "Galgenbergu" Agaty Dudy-Gracz tkwi w tym, że jej przedstawienie to ciąg scenicznych obrazów ukazujących ponad wszelką wątpliwość człowieka jako istotę marną, skłonną do grzechu, podłości i każdego bezeceństwa. W dodatku słabą i lękliwą. A jednocześnie w wizji Dudy-Gracz mieści się akceptacja czy może raczej zgoda na taki stan rzeczy. Łagodna rezygnacja i współczucie dla bohaterów.

Wszystko to zmieściła reżyserka w ramach niespełna półtoragodzinnej przypowieści. Zamkniętej jak zamknięty jest świat tego przedstawienia, ale wcale nie hermetycznej. Tak jak chociażby Maja Kleczewska, Agata Duda-Gracz jest bystrą obserwatorką dzisiejszej popkultury i czerpie z niej pełnymi garściami - wystarczy tylko wysłuchać ścieżki dźwiękowej przedstawienia. A jednocześnie zauważyć odwagę artystki i bezkompromisowość jej skojarzeń. Znakiem ropoznawczym tego teatru stało się łączenie popowej tandety z obrazami przynależnymi sztuce sakralnej. Efekt bywa doprawdy piorunujący.

Zrobione jest to wszystko znakomicie. Sceny zazębiają się nienagannie, światło wydobywa najróżniejsze odcienie szarości. No i aktorzy zbyt rzadko w Teatrze Słowackiego oglądani w godnych swego talentu rolach. Tu za zaufanie odpłacili się Agacie Dudzie-Gracz najuczciwiej. Tworzą zespół, w którym trafiają się czyste i mocne solówki. Bezbłędnie trafiają we właściwy właśnie dla tego spektaklu ton - gdzieś pomiędzy groteską i goryczą. Celuje w tym przede wszystkim Tomasz Międzik, którego z "Galgenbergu" zapamiętam najlepiej - na przemian czuły i ironiczny. Agata Duda-Gracz nie dba o to, by zapisywać ją do jakichś klubów, generacji. Nie czas także, by zestawiać ją z Kantorem czy Grzegorzewskim. Wystarczy, by powoli szła własną drogą. Jeśli tak będzie, czekają nas pewnie przedstawienia jeszcze lepsze od "Galgenbergu", choć i do niego warto czasem wracać. Mam bowiem podejrzenie, że ten spektakl uzależnia.

***

Jacek Wakar - recenzent teatralny "Dziennika", były redaktor naczelny miesięcznika "Foyer".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji