Universum Tadeusza Kantora
"Wielopole, Wielopole" jest spektaklem o nostalgii. O nostalgii za tym, co oddala się i rozwiewa bezpowrotnie a co wciąż jeszcze obecne jest w naszej pamięci. Tyle, że jest to nostalgia demiurga. Twórcy zdolnego wyrazić ją nie porządkiem słów, ale materią teatru. Demiurgiem tym jest Tadeusz Kantor, w którego wyobraźni, zmaterializowanej na scenie, odbywa się ta gra wspomnień i symboli. Kontredans nieobecnych i już zapomnianych. Umarli upominają się jednak o pamięć. A wraz, z nimi o pamięć upomina się - i pojawia przed nami - niegdysiejsza epoka. Z jej zaklęciami i codziennością. Z nadzieją i złudzeniami. Nadzieje te, przeżyte na głębokiej galicyjskiej prowincji na przełomie wieku, stają się nieodmiennie myślą o Polsce. Stają się mitem i nadzieją Polski. Jakby nieustającą wędrówką z Nią - a równocześnie wędrówką za śmiercią - przenikającą Kantorowe uni-versum gorzką, starannie ukrywaną obsesją. Wspólną obsesją wszystkich; którzy wiedzą i rozumieją, czują i cierpią, a są - lub wydaje im się, że są - bezsilni.
Ale zanim nostalgia powali nas i chwyci za gardło jest tylko uboga, pusta scena. Jest parę byle jakich sprzętów, skleconych z desek i utrzymanych w naturalnych odcieniach szarości. Jest nędza skoligacona z prostotą i jest Tadeusz Kantor, który mimowolnie, gdy publiczność zajmuje miejsca na widowni, prywatnie i jakby przypadkowo, dogląda porządku tlących się jeszcze wydarzeń. Ich zewnętrznych, jeśli można się tak wyrazić, atrybutów. Tej realności rzeczy dookoła, z których dopiero wypoczwarzy się widowisko. Tego czy widownia pełna, a sprzęty na miejscu.
Ale gdy tak - prywatnie - snuje się po scenie, sprzęty materializują się w jego wyobraźni. Wyzwalają ciąg skojarzeń i nie wiadomo właściwie czy wyobraźnia Kantora, która już wkrótce zapełni tę przestrzeń gęstą materią teatru, ożywiona została tym ubogim wnętrzem, czy odwrotnie: wyobraźnia ta wnętrze to tworzy? Może więc realność przedmiotów jest tu tylko znakiem Kantorowej świadomości? Na razie trwa tymczasem, misterium przypominania. Pojawia się ciotka Mańka i ciotka Józka, babka i dwaj wspaniali, groteskowi wujowie. Panowie ci językiem wielkiej deformacji - i już od tych naj-pierwszych chwil świadomej i gęstej materii teatru - odtwarzają spełnioną już, umarłą rzeczywistość. Wszyscy są jeszcze martwi. Są manekinami. Tylko tych dwu ożywia łaska świadomości. Ograniczonej wprawdzie i zdefektowanej, ale świadomości. Inicjacja ta pełna jest przekornego humoru. Szczególnej i dyskretnej czułości, tak potrzebnej w radykalnych formach tego teatru. Nie uznającego żadnej iluzji czy - broń Boże - naśladownictwa. Teatru bez mała manekinów, w pierwszych chwilach "Wielopola, Wielopola", blisko skoligaconych z rezydentami umarłej klasy.
Ale te ludzkie kształty, poprzez gorset formy, poprzez, znakomitą prawdziwie prestidigitatorską - sprawność tego teatru, żyją przecież własnym, zróżnicowanym i zindywidualizowanym życiem. Nie tylko osobniczym - również artystycznym. Wciąga nas ich sztuka. Suma tego, co stanowi o sprawności, a czasem o wielkości aktora. O jego prawdzie w tworzonym rodzaju teatru. Kantor ma takich aktorów. Ma aktorów, którzy w tworzonej przez niego rzeczywistości, w gęstym od znaczeń świecie symboli i znaków, rozwijają się jak salamandry w płomieniach. Osiągają wysoki stopień wyrazistości i prawdy i do tych treści, które tworzy pierwszy kreator widowiska, dodają własne prawdy i doświadczenia. Dodają siebie - i to jest godny uwagi walor Kantorowego spektaklu. Stanisław Rychlicki to dziś wielki polski aktor. Jego ksiądz Józef aż prosi się o szczegółowy opis. O analizę. Bracia Wacław i Lesław Janiccy to coraz bardziej świadomi i coraz bogatsi w środki artyści sceny, A czy istniałoby "Wielopole, Wielopole" bez czystego i nośnego aktorstwa Marii Kantor? Bez demonicznej wyrazistości i szyderczej wesołości Miry Rychlickiej? Bez pełnej wyrazu, wspaniale tragicznej maski wuja Stasia, tworzonej na scenie przez Marię Krasicką?
Aktorzy Kantora! Aktorzy Teatru Gricot 2! Inni niż cała reszta zapełniająca polską scenę. Precyzyjni i zdyscyplinowani. Zależni od siebie. Zdani na siebie. Niczym akrobaci w cyrku. Bo też teatr Kantora, ta wędrowna, jarmarczna buda - jak sam ją chętnie nazywa - bliska jest w istocie perfekcji areny. Tyle że służy innej, wyrafinowanej wyobraźni. I jest dziełem artysty. Tworem ideologa, nie zaś zbiorem numerów i przeglądem sprawności. Kto więc o nich napisze?
Kto im - aktorom - odda sprawiedliwość?
Ale zaplątaliśmy się w dygresję - a temat czeka. Temat zaś to wysnuwające się z rzeczy i z manekinów widowisko Kantora. Jago wypełniająca scenę, materializująca się na niej pamięć. Jego wspomnienia. Jego nawroty. Symbole ludzi. Znaki wydarzeń. I rytm. I śpiew. Bo rytm i śpiew są fundamentem i zwieńczeniem konstrukcji, którą twórca tego teatru rozbija w proch naszą odporność, ostrożność i sceptycyzm. Są tym narzędziem, którym najbardziej skutecznie wciąga nas brutalnie w świat wzruszeń tak głębokich, że aż wstydliwych. Nie w refleksję. Nie w subtelną, intelektualną grę znaczeń i symboli. W porażający swoją gwałtownością akt - naprzód kapitulacji, a zaraz potem utożsamiania się z najgłębszym przesłaniem i prawdą tego dzieła. A jest nim gorzka i pełna czułości - a więc ukrywanego, obecnego cały czas wzruszenia - prawda o przeszłości. Prawda o przemijaniu. Przez lata doświadczana, przez lata przyjmowana wiedza o śmierci i o umieraniu. Lecz nie o umieraniu ludzi - nie tylko o umieraniu ludzi - ale przede wszystkim o umieraniu epok. O przemijaniu całych formacji kulturowych. O zamieraniu rodzin i domów. Tego, co znamy z własnego życia i co stanowi jedno z najgłębszych, chociaż ukrytych, doświadczeń człowieka.
W procesie tym od pierwszych chwil pojawia się na scenie umarła, zastygła w bezruchu 8-osobowa armia. Żołnierze o szarych twarzach, ubrani w równie szare mundury przypominające wojsko Najjaśniejszego Pana. I pojawia się psalm śpiewany - jak informuje program - przez górali z Nidzicy. Ten psalm to całe obszary naszej przeszłości. To polska wieś i polska prowincja. Polska kruchta i polski lud, polskie dziesięciolecia i bez mała polskie dzieje, tyle że rzadko obecne na kartach historii. Wypełniające natomiast codzienność epoki, którą wskrzesza i przypomina "Wielopole, Wielopole". Przy psalmie tym pojawia się na scenie żwawa i wszędobylska "wdowa po fotografie" pchając przed sobą wielki przyrząd do fotografowania i zabijania. Jest to w istocie służka śmierci. Szydercza jej realizatorka. Jakby to, co sfotografowane od razu stawało się umarłe. I psalm, który mo-deluje i rozkłada na brzmienia na poddaną deformacji rzeczywistość sceny, nie trwa długo. Po paru chwilach przekształca się w wielki najbardziej porażający i przejmujący zarazem, chorał tego przedstawienia: w legionową pieśń "Maszerują chłopcy, maszerują". Tę samą, która powiadamia nas, że "drzewa im po drodze salutują, bo za naszą Polskę idą w bój". I że "nie noszą ni srebra, ni złota". Pieśń ta staje się główną konstrukcją emocjonalną widowiska. Stymulatorem i nośnikiem naszego napięcia. Towarzyszy armii, jak armia towarzyszy życiu i wypełnia ten rozrachunek z historią swoją trwałą obecnością. Jest ona tu nie tyle symbolem nadziei, ile znakiem rozczarowania. Kantor nie ma żadnych złudzeń czym jest - czym bywa - armia w historii Ale wie też z kogo się ona składa. Wie, że składa się z nas. Z naszych synów i braci. Armia, która nieustannie walczy o Polskę. Wojsko o niezbyt sprecyzowanej barwie, któremu towarzyszy jedna z najpiękmiejszych, najbardziej polskich pieśni I wojny światowej.
I tym zbiorowym bohaterem Kantor operuje równie brawurowo. Są to często powtarzające się znaki i migawki sytuacji. Krótkie, przejmujące sekwencje o niecodziennej kondensacji. Kontredans nastrojów. Rój symboli. W szybko rosnącej skali, bez chwili wytchnienia, muzykę mieszając z ożywieniem, życie z wdzierającą się w mózgi, bliską, więc głośną kanonadą broni maszynowej, którą operuje ta piekielna wdowa - dobiera się do naszej zaskoczonej i struchlałej świadomości. Wywraca ją na nice. Niewoli przemożnym, poruszającym zniewoleniem, w jakim zawarta bywa tajemnica i siła teatru.
Petem widowisko rozwija się w sytuacje i epizody. Jest w nim coś z Golgoty i coś z "Wesela". Jest cierniowa korona, niesienie krzyża, jest również, na zakończenie, Ostatnia Wieczerza. Są przypomnienia i nawroty, śluby i śmierci, ulubione przez Kantora powroty i migawki. Jest droga na front i to, co Brecht nazwał kiedyś "żołdacką swawolą". Nasze losy i urynały. Jest jeszcze jeden ważny motyw muzyczny: kolęda. "Droga krzyżowa, ludaka, polska - jak ktoś już napisał - Gdzieś na krańcach biedy, pod rękę z żydowską nędzą, pod dyktando wojskowei komendy". Kłębowisko sensów. "Jest to twórca rozrzutny - pisze ten sam krytyk - hojny, daje więcej niż można wziąć".
Fascynuje nas ta pojemność. Porusza i zniewala opalizacja "Wielopola, Wielopola". Ci, którzy jak niżej podpisany zanurzali się, kiedyś w tej galicyjsko-wiejskiej rzeczywistości, wiedzą najlepiej ile przeszłości ożywa pod Kantorową ręką. Małym przywołana gestem. Ci, którzy mają wyobraźnię, niech przypatrzą się dokładnie umieszczonemu na afiszu, często reprodukowanemu, zdjęciu z prawdziwego Wielopola.
Kantor pośredniczy między nami a naszą przeszłością. Między nami - a nami. Nami dziś i nami w naszej podświadomości. Nami w naszych przypomnieniach i lękach. Nie jest jednak psychoanalitykiem. Jest artystą. Buduje własny świat. Tworzy własną syntezę. Przypomina własną przeszłość, która poprzez wspólnotę historii i uniwersalność życia staje się również naszą przeszłością. Materią jego teatru jest podświadomość. Wiedza o przemijaniu. Świadomość pustki i wołanie śmierci. Tak jak tworzywem są tu wspomnienia i symbole. Niby ludzie i niby manekiny. Buduje więc swój świat i tworzy swój teatr - olśniewający dziś wszystkich teatr Tadeusza Kantora - trochę tak, jak buduje się dom, czy tworzy podobną, trwałą konstrukcję. Z rozwagą i dojrzałością. Z determinacją i powagą, której towarzyszy świadomość natury rzeczy i natury życia, poddanej nieustannemu przemijaniu.
Myślę, że Kantor, przywołujący przed nami swoje universum, żegnający się życzliwie z powracającym do nicości i jakby ociągającym się przed tym księdzem Józefem wie, że wadzi się oto z własnym losem. Wie, że poprzez takie i podobne zdarzenia los ten usadawia go w historii i sytuuje wobec prawdy na wysokim i trwałym miejscu.
Ci, którzy widzieli to widowisko, nie zapomną nigdy tej, wśród umarłych, maszerującej armii. Nie zapomną tego niezwykłego świata i będą wiedzieli, że gdy tak maszerują j maszerują, gdy "za naszą Polskę idą w bój", to dzieje się coś niezwykłego w porządku naszej jednostkowej pamięci i coś niezwykłego w kategoriach pamięci narodowej, przywołanej na ten raz na widowni.
Bo oni szli, idą i iść będą zawsze - "a śmierć im pod stopy się miota".