Artykuły

W Starym Teatrze

Spośród ostatnich premier Starego Teatru wiel­kim sukcesem stała się "Zbrodnia i kara" wg powieści Fiodora Dostojewskiego, spektakl, któremu wróżę wieloletni żywot, podobny do tego, jaki wiodą, oparte na powieściach rosyjskiego pi­sarza, dwie pierwsze części Wajdowskiego tryp­tyku: "Biesy" z r. 1971 i "Nastasja Filipowna" z r. 1977.

Andrzej Wajda zaproponował spektakl kameral­ny, różny od tego, który kilka lat temu wyreżyse­rował w tymże Starym Teatrze Maciej Prus. Tym razem adaptacja skupiła się na wyakcentowaniu odmienności postaw Rodiona Raskolnikowa i Porfirego Pietrowicza. Kilka pozostałych postaci, może z wyjątkiem Soni Marmieładow (gra jąj z niejaką egzaltacją Barbara Grabowska-Oliwa), potraktowa­nych zostało epizodycznie.

Do niezwykłych rzadkości należą przedstawienia, w których myśl inscenizatorska tak wspaniale spo­tyka się z koncepcją scenograficzną. Krystyna Zachwatowicz stworzyła z malutkiej Sali im. H; Mo­drzejewskiej (zdawałoby się "nieteatralnej", bo pozbawionej klasycznego podestu scenicznego) quasi-sąd, w którym siedząca na drewnianych ła­wach publiczność (około 70 osób), oddzielona od "sceny" sądową barierką, rozważyć ma nie tyle rozmiar zbrodni, jakiej dopuścił się Raskolnikow, co raczej wymiar etyczno-filozoficzny czynu "oskar­żonego".

Wajda leszcze raz udowodnił, że moralistyka jest jego pasją. Stworzył spektakl o jasnym, klarownym przesłaniu, które sprowadza się do uznania jednoś­ci i nadrzędności chrześcijańskiego kodeksu moral­nego. Relatywizm zostaje odrzucony. Dla morder­stwa nie ma "okoliczności łagodzących". Stąd - oczywistą staje się klęska Raskolnikowa. Klęska, którą mierzyć należy zarówno na planie "prywat­nym", jak i "społecznym", "ludzkim", jak i "bos­kim".

Ciężar problemu niosą w krakowskim przedsta­wieniu dwaj wielcy aktorzy: Jerzy Radziwiłowicz i Jerzy Stuhr, którzy jeszcze raz udowodnili, że należą do wąskiej grupy najlepszych artystów na­szego teatru. Jerzy Radziwiłowicz dał niezwykłą interpretację postaci Raskolnikowa, który w jego wykonaniu rzeczywiście jest "odszczepieńcem" człowiekiem napiętnowanym niezrozumiałą dla in­nych dewiacją psychiczną. Jego próba postawienia się ponad prawami, rządzącymi społeczeństwem, prowadzi go niemal do obłędu. Jego wygląd ze­wnętrzny (jest nie ogolony, włosy spadają mu na oczy), sposób chodzenia, siadania, nagłe i nie­racjonalne zmiany barwy i tonu głosu, wskazują na to, że jest on w swoisty sposób "nawiedzony". Chorobliwy egocentryzm czyni, iż Raskolnikow jest wewnętrznie rozedrgany, niespokojny. Kiedy ujaw­nia tezy swej niezwykłej filozofii życia, dopuszcza­jącej czyny niemoralne, popełniane przez wybitne indywidualności w imię wyższych racji społecznych, to nie wypowiada ich do Porfirego Pietrowicza, Razumichina czy Soni, a raczej wobec nich. Jest to ten szczególny rodzaj mówienia, który nie jest policzony na drugieqo interlokutora, lecz na wsłuchiwanie się w samego siebie. Raskolnikow Radziwiłowicza posiada bowiem dwa oblicza. Po przyznaniu się do zabójstwa starej lichwiarki i jej siostry Lizawiety nagle w nim coś pęka - i oto ze zdumieniem obserwujemy, jak spokojnie, rze­czowo, "z dystansem" omawia szczegóły dokona­nego morderstwa (publiczności prezentuje się wów­czas "dowody rzeczowe"). Brzemienna w znacze­nia jest metamorfoza Raskolnikowa, którego "oczy­szczenie" nadaje spektaklowi Wajdy cech moralistycznej przypowieści.

Konterfekt dwóch głównych bohaterów przedsta­wienia zbudowany został z wartości kontrastowych. Porfiry Pietrowicz Jerzego Stuhra to postać krań­cowo różna od Raskolnikowa. Jest niechlujny, chwi­lami antypatyczny, jakby trochę prymitywny. Lecz czy nie jest to maska? Czyż bezlitosny cynizm (przecież on niemal od początku wie, kto zabił!) nie wynika z tego, iż nikt i nic nie może pod­ważyć jego wiary w to, że po jego stronie jest Prawda? Dla niego "białe" jest "białym", "czarne" "czarnym". Porfiry nie musi szukać głębokich uza­sadnień swego postępowania. Jego wiedza o czło­wieku j moralności jest zniewalająco prosta - zbrodnia jest zbrodnią i nie może być niczym in­nym. Jej naturalną konsekwencją musi być kara! I to jest słuszne choć, być może, "banalne" - zdaje się twierdzić Porfiry Pietrowicz. Dlatego nie tyle pozostaje zwycięzcą tej "sądowej rozprawy", co raczej skazuje Raskolnikowa na moralną po­rażkę.

W repertuarze Starego Teatru znajduje się rów­nież "Gyubal Wahazar, czyli Na przełęczach bez­sensu" Stanisława Ignacego Witkiewicza w reży­serii Romany Próchnickiej ze scenografią Lidii Minticz i Jerzego Skorżyńskiego. Przedstawienie to zostało przygotowane z okazji setnej rocznicy urodzin Witkacego.

Jak grać Witkacego? To pytanie powraca jak bumerang. Czy możliwa jest zupełna rezygnacja, zalecana i wręcz nakazana przez autora "Gyubala Wahazara", z psychologizmu i fabularyzacji wyda­rzeń scenicznych? Okazuje się, że tak. Romana Próchnicka zrezygnowała z możliwych do wydoby­cia "aluzji" do konkretnej rzeczywistości. I dobrze, że się tak stało. W przeciwnych przypadkach war­stwa filozoficzna dramatów Witkacego ulega spły­ceniu. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że "prze­kładnia" absurdalnego świata, którym rządzą bo­haterowie typu Gyubala Wahazara, na świat realny (a raczej jakiś jego aspekt czy problem) staje się niemożliwa, trudna, "naciągana". Wówczas absurd służy samemu sobie. I ten zarzut można postawić krakowskiemu przedstawieniu. Bo cóż spektakl ten sugeruje?

Bezwzględny, brutalny Gyubal Wahazar (dobra rola Edwarda Lubaszenki) posiada władzę nieogra­niczoną. Jest przesycony szaleńczą wiarą, iż wpro­wadza ludzkość na nowe tory. W rzeczywistości okazuje się marionetką, groteskowym pajacem, któ­rego, poruszają niewidzialne nitki. Zginie z rąk najwierniejszego poplecznika, kata Morbidetto (Krzysztof Globisz wyposażył tę postać w cechy wyrafinowanego, choć z pozoru zabawnego, homo­seksualisty). Władzę przejmie Ojciec Unguenty (Andrzej Kozak stworzył postać wyrazistą, choć nie­kiedy niepotrzebnie szarżuje w stronę farsowej "charakterystyczności"), kapłan sekty Perpendykularystów, który nazwie się Wahazarem II, każąc doktorowi Rypmanowi (Jerzy Święch) przeszczepić sobie gruczoły poprzedniego despoty. Gyubal Wa­hazar ginie więc nędznie i nawet jego "duchowa córka", Świntusia Macabrescu (Anna Dymna), osta­tecznie odwróci się od niego, a jej kończący spek­takl "ryk", jako żywo przypominający Gyubala, uzmysławia, że świat ten rządzi się "nieludzkimi" prawami. Zasugerowano w krakowskim spektaklu względność wiar, koncepcji społecznych i syste­mów.

No tak, zabrakło jednak przedstawieniu tej mo­cy, która widzów by poraziła. Spektakl jest "chłod­ny", ani nie śmieszy, ani nie przeraża. Nie mamy bowiem pewności, czy to co nam pokazano, w ja­kikolwiek sposób nas dotyczy. Co to za świat? Gwardziści Wahazara ubrani są jak "UFO-ludki". Czyżby zatem była to groteskowa wizja nadciąga­jącej, czarnej, zwiastującej burzę, chmury przy­szłości? Jeśli tak - to wydaje mi się to preten­sjonalne. A może jednak spektakl chce ujawnić ogólne działanie mechanizmów ubezwłasnowalnia­jących jednostkę, kompromitujących tęsknoty do "metafizycznej pełni"? Jeśli tak - to czyni to nieprzekonywająco.

Nie znaczy to jednak, że krakowski "Gyubal Wa­hazar" jest zupełnie nieudany. Twierdzę tylko, że nie udało mu się dowieść prawdziwości tezy gło­szącej, że katastrofizm Witkacego może - zwłasz­cza obecnie - być odpowiedzią na niepokoje nie­sione przez współczesność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji