Stein, Wajda: zbrodnia bez kary (fragm.)
Jerzy Stuhr ma doświadczenie w kreowaniu postaci demonicznych. Belzebub, Wodzirej, Wierchowieński. Teraz dochodzi do tego sędzia śledczy Porfiry. Niezwykle sympatyczny.
Kiedy mówi do niedawno przybyłego do biura Raskolnikowa, on, gospodarz biura i mieszkania, w którym i my jesteśmy, czujemy, że w naszym imieniu mówi, nam słowa z ust wyjmuje, spokojny, rozluźniony, złośliwy, obserwujący gościa ze zdumieniem i zainteresowaniem. Bo jakżeż się nie zdumiewać, przecież to dziwaczna i pocieszna figura, ten Raskolnikow.
Kilka osób w mieszkaniu prywatnym za przepierzeniem; skacowany Zamiotow "z pierścionkami, z dewizkami, z rozdziałkiem w czarnych, kręcących się i wypomadowanych włosach, w strojnej kamizelce, w trochę podniszczonym surducie i nieświeżej bieliźnie". Razumichin, prostoduszny i pełen entuzjazmu, Raskolnikow, po chwili kordialny Porfiry Piotrowicz. I widzowie, ściśnięci na wąskich drewnianych ławkach za barierką, jak w salce sądowej.
Wejście Raskolnikowa poprzedza okrzyk w ciemnościach: "Morderca!". Kiedy wchodzi na scenę, wiemy, kim jest, chociaż po raz pierwszy oglądamy go z zewnątrz. I kiedy tak wchodzi, pojawia się tak blisko, nędzny, udręczony do ostateczności obłędem własnych idei, żałosny w swym wyobcowaniu, nie panujący nad głosem, oglądamy go jak pod mikroskopem, razem z Porfirym, tego nieudanego Orestesa dziewiętnastego wieku, odartego z protekcji bóstw, które zdjęłyby z niego część odpowiedzialności. Zostają mu tylko ludzie, którymi pogardza, i Bóg, który nie patronuje jego zbrodni, choć być może jest mu ona przeznaczona w wyższym sensie, jak przewiduje Porfiry. To nie świat, w którym bogowie posługują się ludźmi, to świat wolnej woli. Ona jest przekleństwem Raskolnikowa, to jej nie może unieść. Swoim czynem stawia się poza społeczeństwem, z którym nie czuje więzi, przeciw którego prawom się buntuje. Nie potrafi jednak żyć bez innych. Broniąc się przed tą koniecznością, zachowuje się jak ryba wyciągnięta z wody, która opiera się ze wszystkich sił przed zanurzeniem, badając granice własnej wytrzymałości. Broniąc się, szuka związków poza wszelkimi konwencjami. Związek z prostytutką przyjmuje dobrowolnie. To pierwsza pułapka przeznaczenia, w którą wpada; w drugą zamyka się niechcący jak w potrzasku - to związek z sędzią śledczym Porfirym. Pierwszy związek stawia go wobec słów Boga i ustanowionego przez Niego prawa Ewangelii, drugi wobec prawa, którym kieruje się społeczeństwo.
Przedstawienie Wajdy, mimo iż jest realizacją wycinków powieści Dostojewskiego, pokazuje główny węzeł akcji. Z Raskolnikowem, Sonią, Porfirym. Nie towarzyszymy jednak bohaterowi od początku jego drogi ani też do końca, do momentu, w którym przez miłość i cierpienie, przez łaskę staje się ponownie członkiem wspólnoty. Andrzej Wajda zrezygnował z granej poprzednio wersji zakończenia, z sekwencji na Syberii, gdzie Raskolnikow odbywa karę. Przedstawienie kończy się zainscenizowanym fragmentem procesu, w którym Raskolnikow zwraca się wprost do widowni, demonstrując narzędzia zbrodni. Chwyt ten, zastosowany znienacka, zaskakuje i odrywa ostatnią scenę od całości, w której widzowie przyzwyczajeni do statusu osób obecnych, ale ukrytych w cieniu biura śledczego, oglądają przedstawienie rozgrywane w konwencji quasi-realistycznej, zarysowanej zresztą po mistrzowsku i w sposób bardziej wiarygodny, niż to na ogół bywa w teatrze. Konwencja użyta w przedstawieniu znakomicie "imituje" stylistykę powieści Dostojewskiego w scenach rodzajowych, stwarza własną stylistykę w scenach pomiędzy Raskolnikowem a Porfirym, które rozwijają się według własnych reguł, według własnego rytmu i mają własną niepowtarzalną dynamikę - nie jest jednak tak pojemna, by udźwignąć problem zakończenia i przemiany bohatera. Zresztą relacja między Raskolnikowem a Porfirym, która jest głównym wątkiem przedstawienia, niejako usamodzielnia się, wymyka z konstrukcji całości, która w rezultacie stoi na pograniczu między strukturą zamkniętego przedstawienia ("Biesy") a otwartą formą niemal improwizacji, wariacji wokół tematu, użytą w "Nastazji Filipownie". Wymyka się w stronę, w której Dostojewski sąsiaduje z Gombrowiczem, gdzie poufałość Porfirego, jego zamiłowanie do zdrobnień, niespodziewane kuksańce, nadmierne zbliżenia, zakłócenia przyjętego w życiu i na scenie dystansu powtarzające się wielokrotnie, zbliżenia, do których zresztą inspiracją musiały być określenia narratora powieści, jak to, że Porfiry mówił "z twarzą tuż przy jego twarzy" działają jak zagrażający Raskolnikowowi "palic", Raskolnikowowi, który nie jest i nie może być "sobą", bo jest osobowością w stanie rozpadu, broniącą się w okopach św. Trójcy. Gdzie Porfiry męczy Raskolnikowa w stylu tancerza mecenasa Kraykowskiego, chociaż kiedy wracamy z powrotem do tematu, do zbrodni, do Dostojewskiego, rozumiemy, że Raskolnikowa dręczy nie tylko Porfiry, że męczą go inne, od środka, erynie.
Napięcie tej udręki, mękę tego rozpadu pokazuje Radziwiłowicz z taką siłą, w sposób tak sugestywny i szokujący, a zarazem jakoś bardzo wierny powieści, choć swój własny, że po przedstawieniu trudno wyobrazić sobie innego Raskolnikowa. Wiemy, że to właśnie ten, dręczony przez Erynie.
Jeśli Raskolnikow w pewnych scenach jak gdyby jawnie ma w sobie demona, który dręczy jego ciało i męczy duszę, to Porfiry Piotrowicz, przeprowadzający egzorcyzmy z pozycji prostaczka (choć towarzyszy temu złośliwy błysk w oczach), zaczyna niepokoić dopiero w miarę postępowania śledztwa. Postać wyposażona w pasję i temperament, może nawet bardziej rodem z Gogola niż z Dostojewskiego, co zagrane jest zresztą po mistrzowsku, w miarę upływu czasu zaczyna być dwuznaczna - gubimy się w granicach jego gry, podobnie jak Raskolnikow, podziw dla tego geniusza śledztwa zaczyna być podszyty przypuszczeniem, że sam żywioł gry jest czymś niebezpiecznym, że przekracza się w niej jakieś dopuszczalne granice, że teatr sam jest domeną diabła, że Porfiry obcuje z nim zbyt blisko; że kto wie, czy to nie z nim, z diabłem, Porfiry się porozumiewa - z nim w Raskolnikowie - tymi niespodziewanymi a poufałymi trzepnięciami nadgarstka, czy nie dzięki niemu wie. Ogarnia nas groza, gdy ciało Porfirego, takie spontaniczne i żyjące od początku przedstawienia w takiej zgodzie z nim samym i jego stosunkiem do świata, usamodzielnia się nagle, odrywa w dziwnym ataku drgawek, niepowstrzymanego śmiechu, choć nie wiemy ciągle, czy to nie jest gra i kto w tej grze pomaga. To prawda, uspokajamy się potem, Porfiry wydaje się znów przybierać maskę Gogolowską, kiedy kopie przyznającego się do winy Mikołkę, a potem nagle twarz porządnego po prostu człowieka, ale strach jakoś pozostaje, rodzi się współczucie dla-udręczonego i mimo wszystko znacznie prostszego Raskolnikowa. Ta zmiana optyki, kiedy najpierw patrzymy na Raskolnikowa bardziej oczami Porfirego, a później na Porfirego coraz bardziej oczyma Raskolnikowa, następuje stopniowo i jakby niezależnie od chwytu inscenizacyjnego, który pokazuje biuro Porfirego i mieszkanie Soni najpierw od jednej, a potem nagle od odwrotnej strony. Zmiana perspektywy to jeszcze inna forma wariacji, figura toczącego się dialogu, "świadomości", która "nieustannie skierowana na zewnątrz bada w napięciu siebie, kogoś drugiego, trzeciego", dialogu, który "nie jest wprowadzeniem do akcji, jest samą akcją"). Dialogu od kilkunastu lat prowadzonego przez Wajdę z Dostojewskim na scenach Teatru Starego.
Los Orestesa, los Raskolnikowa przestają interesować po ostatnim odsłonięciu kurtyny, chociaż fizycznie bohaterowie pozostają na scenie. Jeden oczyszczony już obrzędami w świątyni, z gałęzią oliwną w ręce, drugi ciągle jeszcze związany ze "strasznymi" przedmiotami. Proces, który się odbywa, toczy się już poza nimi; to epilog właściwej akcji. Pojawia się upu-drowany Apollo, zjeżdżający z góry nieużywaną od stu lat windą. Pojawia się nagle, jak Deus ex machina, widownia w procesie Raskolnikowa.
Czyn bohatera porusza na moment siły "wyższe", wykraczające poza granice ludzkiej wolności, a nawet poza granice ludzkiego postrzegania. Teatr mówi o tym, ale nie sięga wprost do sfery zastrzeżonej tajemnicą. Zamiast religijnego obrzędu i apoteozy, pokazuje w "Orestei" społeczeństwo zmagające się z własną alienacją, wyobcowane z własnej historii. Zamiast oczekiwania na przemieniający duszę ludzką akt Bożej łaski, stawia bohatera "Zbrodni i kary" twarzą w twarz z widzami należącymi do innej wspólnoty.