Artykuły

Ja nie wiem, ja szukam

- Gdy zacząłem to słyszeć kilka lat temu, nie miałem poczucia, nazwijmy to, "mistrzostwa". Nie jestem bez skazy. Ale coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że mogę dla kogoś funkcjonować jako człowiek, który w pewnych momentach swego życia może być wzorem. Dla swoich studentów, dla niektórych młodych kolegów w zawodzie - mówi aktor i reżyser ANDRZEJ SEWERYN.

W serialu "Ekipa" wciela się Pan w postać prezydenta. Przeczytał Pan scenariusz i stwierdził, że warto zagrać, bo...

- Nie znałem dokładnie scenariusza. Wiedziałem tylko, o co w nim chodzi. Dostałem od Agnieszki Holland propozycję, i to mi wystarczyło. Ja u niej mógłbym zagrać stół albo popielniczkę. Nazwiska Agnieszki, Kasi Adamik, Magdy Łazarkiewicz były dla mnie gwarancją poziomu artystycznego. Tematyka dołożyła się do tej decyzji, ponieważ polityka interesuje mnie bardziej niż hodowla pszczół.

Pan jest albo był typem kontestatora?

- Nigdy nie miałem takiej postawy artystycznie, moralnie ani obywatelsko. Jacek Kuroń, którego poznałem w harcerstwie, opowiedział mi historyjkę. O mnie. W czasie obozu letniego stałem na straży i miałem rozkaz, by nikogo nie dopuszczać do obozu. I nie dopuściłem... Jacka. Śmiał się potem, że jestem bardzo praworządny. Ale były w moim życiu rzeczy, które bardzo mi się nie podobały, i na nie się buntowałem. Np. na ogłoszenie stanu wojennego w Polsce.

Od 27 lat żyje Pan we Francji. Pojechał Pan tam razem ze spektaklem "Oni", w reżyserii Andrzeja Wajdy, i już został?

- Nie. Zagraliśmy ten spektakl i wróciłem do Polski. Ale nawiązałem kontakty z ludźmi z teatru francuskiego, którzy zaproponowali mi pracę. W 1981 r. (kiedy wprowadzono stan wojenny, ja już byłem we Francji zatrudniony. Miałem tam też nową, kształtującą się rodzinę. Uznałem, że powrót w tej sytuacji nie jest możliwy.

Były momenty, że żałował Pan tego?

- Nigdy. Aczkolwiek brakuje mi w moim dorosłym życiu doświadczeń stanu wojennego. Nie przeżyłem tego osobiście i czuję się o nie uboższy. Starałem się pomagać Solidarności w podziemiu. A później - mówię o tym z całą skromnością - zostałem swego rodzaju ambasadorem Polski we Francji, w świecie kultury. W miarę możliwości wspieram różne projekty. Byłem "ojcem chrzestnym" np. Nowej Polski - imprezy bogato prezentującej polską kulturę. Tych inicjatyw było kilka. Zdarza mi się też odpowiadać mediom na temat spraw dotyczących Polski.

Pana synowie, Yann-Baptiste i Maximilian, ciekawi są Polski?

- Tak, choć nic żyją wyłącznie jej sprawami. Moja żona jest Libanką. 18-letni syn Maximilian jeździ też do Bejrutu. Zarówno on, jaki starszy, 25-letni Yann, byli w Polsce kilka razy. Mają tu znajomych. Obu zaangażowałem jako reżyser. Yanna w filmie "Kto nigdy nie żył...", a Maximiliana w "Antygonie" w Teatrze Telewizji.

Idą w kierunku aktorstwa?

- Nie myślę. Zagrali, bo akurat byli w Polsce. Max studiuje ekonomię, Yann literaturę klasyczną.

Wspomniał Pan o żonie.

- Mireille Maalouf. Jest aktorką. Poznaliśmy się podczas pracy z Peterem Brookiem nad sceniczną wersją eposu "Mahabharata".

O wolny czas trudno?

- Ostatnio poszedłem z żoną na zakupy. Żeby wyszukać ślubny prezent dla mojej siostry. W sklepach spędziliśmy całe 7 godzin! To był dla mnie jeden z największych...

... koszmarów.

- Nie, wprost przeciwnie! Jedno z najpiękniejszych wspomnień. Bardzo się tym cieszyłem. Bo mieliśmy czas. Lubimy też chodzić do kina na Champs Elysees i mamy ulubioną restaurację libańską w naszej dzielnicy.

We Francji ma Pan rodzinę, zapewne i przyjaciół, na ulicy rozpoznają Pana bywalcy teatru. Wsiąkł Pan już we Francję? Czy może jest w Panu jeszcze samotność, typowa dla cudzoziemców?

- Wsiąkłem. Choć kiedy wyjeżdżam na tournee z moimi przyjaciółmi Francuzami i po spektaklu idziemy na kolację - pijemy dobre wina, jemy, rozmawiamy, śmiejemy się - to w takich momentach zdaję sobie sprawę, że oni między sobą mają więcej wspólnych tematów niż ze mną. Mamy inną przeszłość.

Samotność?

- Za duże słowo. Odpowiem tak: dwa lata temu byłem w Warszawie, wziąłem udział w manifestacji solidarności z uczestnikami poznańskiej Parady Równości. Obrońcy parady manifestowali przeciwko reakcjom władzy, nawoływali do tolerancji. Po drugiej stronie stali krótko ostrzyżeni młodzi ludzie. Agresywni. Na szczęście nie byłem sam. Kilka dni temu w Gdańsku słyszałem pijaną młodzież. Zrobiło mi się bardzo źle. Poczułem się samotny w Polsce. Nie we Francji.

Czy to francuskie życie zmieniło Pana?

- Pewnie uczyniło mnie spokojniejszym, pokazało względność różnych pojęć, opinii, które miałem o świecie. Wzbogacony o kogoś, kto się ze mną nie zgadza, przeżyłem tam przygody intelektualne, artystyczne, duchowe. To nowe życie pozwoliło mi poznać klasyczne dzieła w oryginale. Gdy zacząłem po angielsku czytać Szekspira, po francusku Racine'a, odczułem rozkosz porównywalną z fizyczną. Myślę, że widzę, rozumiem, doceniam więcej. Także odżywiam się lepiej, ale to pewnie przychodzi z wiekiem.

Ma Pan opinię perfekcjonisty.

- A to wyście - dziennikarze - stworzyli ten mit! Od trzydziestu lat to słyszę.

Nie uważa się Pan?

- Pewnie jakaś prawda w tym jest, ale...

Każda Pana biografia zaczyna się od "wybitny". To też irytujące?

- Wybitny może być (śmiech). Coraz częściej słyszę słowo "mistrz", co mnie bardzo kiedyś mierziło. Teraz już się przyzwyczaiłem. Gdy zacząłem to słyszeć kilka lat temu, nie miałem poczucia, nazwijmy to, "mistrzostwa". Nie jestem bez skazy. Ale coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że mogę dla kogoś funkcjonować jako człowiek, który w pewnych momentach swego życia może być wzorem. Dla swoich studentów, dla niektórych młodych kolegów w zawodzie.

Tak opanował Pan język Moliera, że występuje przed francuską publicznością w jej narodowym repertuarze. Artykulację ćwiczył Pan, czytając na głos z ołówkiem w zębach, a przed spektaklem powtarzał tekst tysiąc razy, tak?

- Chodziło o wymowę. Francuskiego nie znam tak jak Francuzi. Języka codzienności, młodzieżowego slangu często nie rozumiem. Nie byłbym też w stanie napisać przemówienia. W teatrze na próbach albo jako wykładowca nie mam problemu. Języka nauczyłem się sam. Poprzez pracę, życie wśród paryżan.

...na każdej kartce scenariusza zaznaczał Pan słowa, których nie rozumiał.

- Do dziś to robię! Mam nadzieję, że cały czas będę się uczył, a nie jak ci, którzy uważają, że wiedzą już wszystko. Bo ja nie wiem, ja szukam.

Rodzice rozwiedli się, kiedy miał Pan 10 lat. Czy ta sytuacja wpłynęła na Pański charakter, podejście do życia?

- Być może, ale myślę, że proces kształtowania się osobowości ludzkiej jest bardziej tajemniczy i złożony, niż nam się wydaje. Na pewno potrzebowałem autorytetu. Szukałem go potem u profesorów, reżyserów.

Ma Pan francuskie i polskie odznaczenia państwowe, jako trzeci cudzoziemiec w historii należy do Comedie Francaise. Gra Pan, reżyseruje, wykłada w szkole. Pełny sukces?

- To względne określenie. Uznania publiczności, krytyki, przyjaciół, władz zawsze były dla mnie ważne. Chciałbym, żeby to zabrzmiało najskromniej: moje losy pokazują, jak ewoluował mój kraj. Jestem z tak zwanej średniozamożnej, żeby nie powiedzieć biednej rodziny. Nie chcę tego specjalnie rozwijać i kokietować czytelników. W każdym razie dorastałem w biedzie. Nie miałem przodków szlacheckich czy wysoko postawionego wujka komunisty. Nikt mi nie pomagał. Sam zrobiłem to, co pani uważa, "że się udało". W Polsce dostałem wykształcenie, jakiego nie mógłbym dostać na Zachodzie. Wiele zawdzięczam PRL-owi. Ale nigdy mi się nie śniło, że kiedykolwiek wyjadę za granicę. Że jeszcze będę tam żył?! Historię mojego życia nazwałbym ciekawym przypadkiem. W tym wszystkim pomogły mi okoliczności: profesorowie, reżyserzy, takie a nie inne teksty, teatry, filmy...

Pytam, bo często przyznaje Pan, że żyje w poczuciu niedoskonałości.

- Jestem jej świadomy. W każdej dziedzinie życia. A jako aktor mam wobec siebie jeszcze większe wymagania niż inni wobec mnie.

A prywatnie. Z czego jest Pan dumny?

- Duma? W dumie jest jakieś samozadowolenie. Nie ma we mnie takiego uczucia. To oznaczałoby jakieś podłączenie się pod cudze zasługi. Małysz skoczył i wygrał, a ludzie się cieszą: "Zwyciężyliśmy!". Jakie "my"? To Małysz! Ja nie chcę, żeby moja duma była budowana na sukcesie, na pracy kogoś innego.

Śledzi Pan aktorskie dokonania córki?

- Wstrząsnęła mną, gdy grała na placu Konstytucji "Lament". Patrzę na nią nieświadomie jako na córkę, a świadomie jako na aktorkę.

W jaki momencie życia jest Pan teraz?

- Na początku mojej drogi. Wie pani, teraz to ja naprawdę mogę zacząć... Mam większą wiedzę niż czterdzieści lat temu (śmiech).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji