Artykuły

Alter ego Raskolnikowa

Zdawać by się mogło, że przenieść Dostojewskiego na scenę czy ekran, jest rzeczą bardzo prostą. A jednak to się prawie nigdy nie udaje. Ściślej powiedziawszy, z tego, co wiem i widziałem, kinu nie powiodło się ani razu, w teatrze zaś zoba­czyć prawdziwego Dostojewskiego zdarza się niezmiernie rzadko. Sam tylko raz spotkałem się z przedstawieniem, które nie budziło żad­nych wątpliwości i sprzeciwów - to były "Biesy" Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze w Krakowie. Teraz telewizja pokazała kolejną insceni­zację Wajdy. I to znowu był prawdziwy Dostojewski.

Zdawać by się mogło, że Dostojewski daje aktorom nieograniczone pole do popisu. Nic, tylko grać. Naprawdę jednak nawet wielkim akto­rom postaci Dostojewskiego nie wychodzą. Widziałem wiele przedsta­wień i co mi z tego zostało? Z pewnością Wojciech Pszoniak jako młody Wierchowieński w "Biesach", z pewnością Władysław Hańcza jako stary Karamazow w inscenizacji Krasowskiego i Skuszanki. I to właściwie wszystko. Teraz do tych nielicznych przypadków, gdy akto­rowi udało się z Dostojewskim, dodam jeszcze Jerzego Stuhra.

Zastanawiam się, na czym polegają kłopoty z Dostojewskim i myślę, że cała rzecz w tym, jak wielki pisarz używa słowa. Po pierwsze to jest słowo zupełne - wszystko, co należy do świata powieści Dosto­jewskiego zostaje nazwane. Nie ma tam żadnych szczelin. Ten świat nie wymaga żadnych dopełnień. Słowo starcza tutaj samo za siebie. Z drugiej strony słowo jest tylko słowem, to jest znakiem, który poza siebie odsyła. Najbardziej precyzyjne słowo otwiera pole dla wyobraź­ni. Odpowiednio do tego każda materializacja Dostojewskiego zubaża jego świat, gdyż nie zostawia miejsca na fantazję. Pełnia, do której coś się dodaje, przestaje być pełnią. Stąd też Dostojewski lepiej wypada w teatrze, który jest mniej konkretny niż kino. Film wyobraźnię ubija cał­kowicie.

Postacie Dostojewskiego wyrażają się całe w swoich słowach. Aktor nie może tutaj ani niczego dopełnić, ani niczego wzbogacić. Toteż zubaża postać już choćby przez samą swą fizyczność, która jest zbęd­nym dodatkiem do słowa.

Ale aktorom Dostojewski sprawia trudności i z innego jeszcze względu. Postacie Dostojewskiego owładnięte są dziką namiętnością samopoznania, jednocześnie ustawicznie przekraczają tę wiedzę, któ­rą o sobie posiadły. Stąd stale są ze sobą w sprzeczności, stąd bez­ustannie się zmieniają. Aktor, który odtwarza postać z Dostojewskiego musi być kameleonem bez przerwy zmieniającym barwę. Ale nie na tym polega kłopot, gdyż każdy prawdziwy aktor ma naturę kameleona. Może śmiać się i w chwilę później płakać, ba, może śmiać się i płakać jednocześnie. Więc kłopot nie na tym polega, rzecz w czymś innym. Zmieniając się ustawicznie, miotając się wśród swoich wewnętrznych sprzeczności, bohaterowie Dostojewskiego zachowują swą wewnętrz­ną tożsamość. Są jedną i tą samą osobą. I to jest właśnie najtrudniej­sze - pod tym wszystkim, co tak nieskończenie różnorodne, pokazać jedność postawy. To się prawie nigdy nie udaje.

W swojej adaptacji Andrzej Wajda praktycznie zredukował "Zbrod­nię i karę" do pojedynku między Porfirym i Raskolnikowem. Myślę, że to był pomysł udany. Z Dostojewskiego zachowuje się tym więcej, im mniej się go oszczędza. Fragment da się dopełnić, doskonałej całości nie. Z tym pomysłem wiązało się wszakże ryzyko - tak okrojona "Zbrodnia i kara" zmienia się w dialog, w którym nie ma partnerów dialogu.

Z pozoru Porfiry to wspaniała postać, w praktyce jednak zawsze się okazuje, że nie można jej zagrać. Porfiry bawi się Raskolnikowem jak kot myszą. Porfiry bezustannie błaznuje, gra, udaje. A jaki jest sam Porfiry? Kim jest? Co się kryje pod maskami, które ciągle wkłada i zrzuca? Na ogół na scenie okazuje się, że nic tam nie ma. Zero. Pustka. Jak może się udać dialog osoby, Raskolnikowa, z kimś, kogo nie ma?

Pustkę Portirego aktorzy z zasady wypełniają demonizmem. Ale nic z tego nie wynika. Demonizm to tylko jeszcze jedna maska. Pustka pozostaje. I oto Jerzemu Stuhrowi najniespodziewaniej udało się ją zapełnić. Jak to zrobił? Zagrawszy Porfirego, który jest alter ego Ra­skolnikowa. Porfiry jest zdolny osaczyć Raskolnikowa nie dlatego, że dysponuje jakąś diaboliczną inteligencją. Zna jego myśli i uczucia, bo to są jego własne myśli. Porfiry zachęca Raskolnikowa, by się przyz­nał, "przyjął cierpienie " i rozpoczął nowe życie. W jego oczach Raskolnikow ma prawo i obowiązek, jest wart tego, by żyć. O sobie natomiast mówi, że jest "człowiekiem skończonym". Z tego "jestem człowiekiem skończonym" Stuhr zrobił klucz do postaci Porfirego. I oto Porfiry przestał być tylko zbiorem błazeńskich masek. I oto na naszych oczach zamiast zabawy kota z myszą odbył się prawdziwy, choć niezmiernie dwuznaczny dialog, gdyż Porfiry Stuhra w gruncie rzeczy podziwia Raskolnikowa. I oto aktor odsłonił nowy, zupełnie niespodziewany sens "Zbrodni i kary".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji